Ochrona własnych granic i walka terrorystami – tak Turcy wyjaśniają swoją obecność w Syrii. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Ankara angażuje się w dawno wygraną bitwę jedynie w celach wizerunkowych. Bez względu na powody operacja „Gałąź Oliwna” nie ma nic wspólnego z niesieniem pokoju, za to mocno komplikuje i tak już trudną sytuację w Syrii.
Operacja „Gałąź Oliwna” dla nikogo nie jest niespodzianką. Ankara dawno już wyznaczyła w Syrii strefy bezpieczeństwa — granice, których przekroczenie przez walczących z Państwem Islamskim Kurdów, będzie skutkowało zbrojną odpowiedzią Turcji. Po ostrzale artyleryjskim celów zlokalizowanych w pobliżu Afrin (miejscowość, z której z udziałem Kurdów, już jakiś czas temu wyparto ISIL), który rozpoczął się 20 stycznia, tureccy żołnierze przekroczyli granice z Syrią i – wspólnie z popierającą ich i szkoloną przez nich – Wolną Armią Syryjską – przejęły kontrolę nad 11 pozycjami zajmowanymi dotąd przez Kurdów. Jak podaje Ankara, na razie „zdobyto”otaczające Afrin wioski Shankal, Qorne, Bali, Adah Manli, Kita, Kordo i Bibno. Prócz walki zbrojnej, rozpoczęła się też wojna informacyjna. Według Kurdów, w wyniku działań tureckiej armii giną cywile, Ankara utrzymuje tym czasem, że YPG wykorzystuje syryjskie dzieci jako żywe tarcze. Minister Spraw Zagranicznych Mevlüt Çavuşoğlu za każdym razem podkreśla też, że operacja wymierzona jest w ISIL.
Społeczność międzynarodowa – skądinąd słusznie – nie traktuje tych deklaracji poważnie. To przecież początkowa bierność Turcji w walce z kalifatem (Ankarę oskarżano nawet o to, że kupuje od terrorystów ropę i pozwala im leczyć się w swoich szpitalach) umożliwiła Rosji wejście do Syrii. Walka z ISIL zawsze była dla Turcji na drugim planie i Ankarze przyszło za to zapłacić wyłączeniem z grona państw, które będą decydować o przyszłości Syrii.
Nad Bosforem nie brak publicystów, którzy twierdzą, że w przypadku operacji „Gałąź Oliwna” większe niż militarne, jest jej znaczenie wizerunkowe. Erdogan chce pokazać swoim obywatelom, że liczy się w regionie. „Ta operacja ma przywrócić utraconą dumę narodowi tureckiemu” – donosi AL MONITOR. Wskazują na to nie tylko wypowiedzi rządu, ale też tureckiej opozycji, która w większości poparła interwencję.
Nie miała wyjścia. Każda krytyka zostałaby przez rząd skrupulatnie wykorzystana. Gdyby ktokolwiek opowiedział się dziś przeciw operacji, natychmiast naraziłby się na oskarżenia o sprzyjanie terrorystom. – Żaden kraj nie chciałby terrorystów przy swojej granicy. Niepokoimy się o bezpieczeństwo naszych granic, ale wierzymy w naszych żołnierzy – zapewniał kilka dni temu lider CHP Kemal Kılıçdaroğlu, ten sam, który w maju zorganizował wielomilionowy marsz przeciw działaniom rządu i Erdogana. On i jego partyjni koledzy podczas konferencji prasowych recytują dziś rządowe slogany o „integralności terytorialnej”, „wielkiej tureckiej armii” i „dzielnych żołnierzach, którzy w glorii powrócą do Turcji”. Słuchając ich trudno oprzeć się wrażeniu, że mówią raczej to, co chce usłyszeć głodny jakiegokolwiek sukcesu naród niż to, co myślą.
Po tym, jak Serpil Kemalbay z prokurdyjskiej HDP nazwał operację początkiem inwazji i zaczął nawoływać Turków, by wyszli na ulicę, by się jej sprzeciwić, prezydent Erdogan publicznie zagroził członkom jego partii, żeby nie wychodzili z domów. Tylko w poniedziałek aresztowano 26 osób protestujących przeciw obecności tureckich żołnierzy w Syrii.
Zaskakujące może być jednak co innego. Stany Zjednoczone, też wyraziły pełne zrozumienie i aprobatę dla operacji. – Obawy Turcji dotyczące bezpieczeństwa są w pełni uzasadnione – mówił dziennikarzom amerykański sekretarz obrony generał Jim Mattis. – To jedyny kraj NATO, na którego terenie działają rebelianci, łatwo więc zrozumieć lęk, że konflikt rozszerzy się poza granice Syrii. Zapewnił też, że nim Turcja rozpoczęła operację, poinformowała USA, że ostrzela cele YPG w Syrii a jej operacja nie narusza integralności terytorialnej pogrążonego w wojnie kraju. Ani słowem nie zająknął się przy tym, że terroryści, z którymi dziś walczy Turcja to ci sami ludzie, którym USA od miesięcy dostarczają broń i traktują jako sojusznika w walce z samozwańczym kalifatem.
– Amerykanie, którzy wciąż prowadzą walkę z niedobitkami ISIL wysyłają sprzeczne komunikaty dotyczące wsparcia tureckiej operacji. Z jednej strony ogłaszają utworzenie 30 tysięcznych sił bezpieczeństwa w syryjsko-tureckiej strefie przygranicznej, z drugiej strony odżegnują się od wszelkiej pomocy udzielanej YPG w rejonie miejscowości Afrin i rozumieją obawy Turcji dotyczące ochrony swoich południowych granic przed działaniami terrorystycznymi. Najwyraźniej nie chcą stracić sojusznika jakim jest Turcja, z drugiej strony dalej chcą walczyć z ISIL cudzymi rękami pomagając YPG gdzie indziej. – mówi mi wojskowy ekspert ds. bezpieczeństwa analizujący dla NATO sytuację na Bliskim Wschodzie.
Jego zdaniem swoją operacją militarną Turcja może przyprzeć USA do muru i zmusić, by dokonały wyboru pomiędzy sojusznikiem z NATO, a wspieranymi przez siebie bojownikami kurdyjskimi. – USA będą chciały dalej balansować w regionie a w sytuacji gdyby Turcja zechce rozwiązać konflikt z Kurdami militarnie, zrobią wszystko by do tego nie dopuścić.
Przypomina, że turecka operacja poprzedzona została konsultacjami wojskowymi zarówno w Moskwie jak i w Waszyngtonie a buńczuczne wypowiedzi Syryjskiego rządu o strącaniu każdego samolotu, który naruszy przestrzeń powietrzną Syrii okazały się tylko oświadczeniami, bowiem przestrzeń powietrzną nad Syrią i tak kontroluje Rosja. Amerykanie natomiast prawdopodobnie poinformowali o niej swoich kurdyjskich „podopiecznych” i główne siły YPG zostały wycofane na bezpieczne pozycje.
Operacja trwa, zginęło w niej dotąd czterech tureckich żołnierzy. Pozostałym, na syryjsko-tureckim pograniczu, grała dziś orkiestra wystrojona w stroje osmańskie.