Pierwsza świątynia wciąż stoi

Potężne trzęsienie ziemi, które na początku lutego spustoszyło wschodnią Turcję, grzebiąc pod gruzami 41 tysięcy ludzi, okazało się wyjątkowo „łaskawe” dla wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO zabytków z tego regionu. Nie ucierpiało Göbeklitepe – „zerowy punkt ludzkości”, a słynne mury okalające stare miasto w Dıyarbakir są ledwo nadwątlone.

Mogłoby się wydawać, że to nie czas i miejsce na takie analizy. Wciąż trwają wtórne wstrząsy (w Hatay ziemia zatrzęsła się powtórnie w poniedziałek), miasta przypominają gruzowisko, serce rozdzierają filmy z cmentarzy, na których koparki zasypują doły, w których-jedno obok drugiego złożono ciała zmarłych.

A jednak tureccy dziennikarze, archeologowie i konserwatorzy zabytków już kilka dni po katastrofie odwiedzili miejsca z pierwszych stron przewodników turystycznych informując o tym, czy i jakie są zniszczenia. Trudno im się dziwić. Turystyka generuje kilkanaście procent tureckiego PKB. A że region dotknięty trzęsieniem przez wielu uważany bywa za niebezpieczny (choćby ze względu na odległość do syryjskiej granicy), tureccy urzędnicy i samorządowcy włożyli masę pracy w pokazanie i rozwinięcie jego turystycznego potencjału.

„W 2018 roku Göbeklitepe zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Tylko w zeszłym roku odwiedziło nas ponad 850 tys. gości. W tym roku liczyliśmy, że będzie ich milion”  – mówił dziennikowi „Milliyet” szef regionalnej dyrekcji kultury i turystyki z Şanliurfy Aydin Aslan.

Kilka dni temu, w tej pierwszej znanej ludzkości świątyni, składającej się z charakterystycznych głazów w kształcie litery T, a liczącej sobie około 12 tys. lat, zakończyły się prace badawcze. Oględziny stanowiska archeologicznego potwierdziły to, co zauważono wcześniej, oglądając zdjęcia wykonane dronem. Göbeklitepe w żaden sposób nie ucierpiało w trzęsieniu. Głazy ani drgnęły. Stoją pod tym samym kontem i w tych samych miejscach, co 5 lutego…

Szkód nie poniosły też majestatyczne posągi stojące na górze Nemrut. Z kolei mury obronne z czarnego bazaltu okalające stare miasto w Diyarbakir, najdłuższa taka budowla na świecie po Murze Chińskim (na listę UNESCO wpisane w 2019 roku), zostały co prawda uszkodzone, ale w dość nieznacznym stopniu i to głównie w tych miejscach, gdzie nie zdążono wcześniej przeprowadzić renowacji (prace konserwatorskie trwają tu od kilku lat). Tam z murów posypały się kamienie, ale nie tak, by naruszyć konstrukcję.

Przetrwał też najwspanialszy meczet miasta, Ulu Cami, w którym miejscowi zwykli nie tylko się modlić, ale tez po prostu spędzać czas. Podczas wstrząsów schronili się w nim z resztą mieszkańcy okolicznych domów.

Z kolei w Şanliurfie cały jest kompleks składający się z meczetu i otoczonego jasną kolumnadą jeziorka, zwanego w Polsce jeziorem Abrahama (tur. Balikli göl – jezioro ryb). Tylko woda z turkusowej zmieniła po wstrząsach kolor na brunatno-szarą.  „Kan gibi oldu” – jak krew, komentują mieszkańcy, pokazujący filmiki z tego miejsca.

Dalej jest gorzej

Niestety są miejsca, które nie uniknęły zniszczeń. Kilka ścian twierdzy z III wieku w Gaziantep dosłownie się rozsypało, podobnie jak meczet Habib-i-Neccar, zbudowany w Antakyi, na ruinach pogańskiej świątyni w 638 roku i uznawany za najstarszy meczet Anatolii.
Żywioł nie oszczędził też świątyń innych wyznań. Zawaliła się katolicka katedra w Iskenderun, liczący sobie przeszło 700 lat kościół Maryi Panny w Hatay, będący świątyni tamtejszych prawosławnych Ormian i synagoga w Antakyi. Ta ostatnia stała się już z resztą bohaterką skandalu. Okazało się, że członek ekipy ratunkowej z Izraela, zabrał i wywiózł do kraju znalezione w gruzach fragmenty zwojów księgi Estery. „To najbardziej emocjonujący dzień w moim życiu” – miał powiedzieć ratownik z artefaktem w ręku. Gdy to nagranie obiegło media, zwój został przekazany naczelnemu rabinatowi Turcji. Po renowacji świątyni ma wrócić na miejsce. I nawet jeśli izraelski ratownik nie miał złych intencji, tureckie gazety od kilku dni nie zostawiają na „sąsiadach” suchej nitki.

To nie gruz, to sztuka

Choć kilku archeologów alarmowało już o kradzieżach, do jakich ma dochodzić na gruzach zabytkowych budowli i muzeów, ważne jest też co innego. Przypominają o tym architekci odpowiedzialni za renowacje zabytkowych budowli. „Fragmenty zawalonych artefaktów to nie gruz, nie traktujcie ich jak śmieci do wywiezienia. Każdy z tych kamieni może być użyty w procesie renowacji” mówi portalowi Sendika Tezcan Karakuş Candan, szef ankarskiego oddziału tureckiej izby architektów, ale nie wiadomo, czy ktoś go posłucha. Niektóre z historycznych budowli sąsiadowały ze zwykłymi blokami, do rzadkości nie należy w Turcji nawet sytuacja, że taki zabytek (w Izmirze są to na przykład fragmenty akweduktów), staje się ścianą naprędce wybudowanego domu…
Politycy na razie nie mówią wiele o renowacji zabytków, dla ludzi ważniejsza jest dziś informacja, kiedy będą mieli dach nad głową. Ale czas na pytania o renowację turystycznych perełek też nadejdzie. Może dlatego włodarze Gaziantep, między wizytą w miasteczku namiotowym i na pobliskiej wsi zmiecionej z powierzchni ziemi poinformowali, że żadna z mozaik w słynnym muzeum Zeugma nie ucierpiała.

Nie tędy droga

Malownicze kominy o niesamowitych kształtach znikają rozjeżdżane przez ciężki sprzęt. Trzęsą się skalne kościoły w z pierwszych wieków chrześcijaństwa. Budowa drogi przez środek wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO obszarów oburzyła mieszkańców Kapadocji.

Maszyny budowlane wjechały na teren przyszłej drogi, która ma połączyć miejscowości Örtahisar i Göreme w centralnej Anatolii na początku sierpnia.
Ponad półkilometrowy odcinek przebiegać będzie przez chronione centrum Kapadocji. Budowniczowie nie tylko zignorowali protesty ekologów i archeologów. „Budowę drogi rozpoczęto od ciężkich maszyn na stanowisku archeologicznym pierwszego stopnia przed przygotowaniem projektów zagospodarowania terenu i transportu. Szkody będą nieodwracalne” uważa Tezcan Karakuş Candan, szef ankarskiego oddziału tureckiej Izby Architektów, która właśnie złożyła skargę karną przeciwko lokalnym władzom, które zainicjowały budowę, a potem zezwoliły na nią mimo braku stosowych ekspertyz.

Candan zaznacza, że podczas prac zniszczeniu ulegną nie tylko baśniowe skalne kominy. Jego zdaniem zagrożony jest całe muzeum w Göreme, na które składa się kilkanaście świetnie zachowanych skalnych kościołów z bajecznymi freskami, z których wiele udało się w ostatnich latach odnowić. Zagłada może też czekać rozmaite podziemne bogactwa – w Kapadocji wciąż odkrywane są nowe podziemne miasta i tajemnicze tunele. „Śledzimy ten proces uważnie i złożyliśmy do prokuratury skargę na urzędników, którzy zainicjowali ten wandalizm i zezwolili na roboty drogowe”.


Lokalni urzędnicy z Örtahisar zapewniają, że żadnych zniszczeń nie będzie, przeciwnie – twierdzą, że droga poprowadzona w tym miejscu uratuje inny kościół, którego ściany pękały ze względu na duży ruch na starej trasie. Wody w usta nabrało za to Ministerstwo Kultury i Turystyki, bez którego wiedzy takie prace w tym miejscu nie mogłyby się rozpocząć.  Działacze i przedstawiciele opozycji dosłownie zasypali resort pytaniami. Chcą wiedzieć, czy odbyły się konsultacje z mieszkańcami, kto wyraził zgodę na przebieg trasy i na podstawie jakich ekspertyz. „Apeluję do rządu AKP i tych, którzy podpisali tę decyzję. Nie jesteście zmęczeni byciem zabójcą każdego piękna?” – kończy litanię pytań Gamze Akkuş İlgezdi, działaczka opozycyjnej CHP ze Stambułu, cytowana przez dziennik Cumhuriyet.

Koordynator Platformy Środowiskowej Kapadocji Mükremin Tokmak prawie płacze wymieniając szkody, które już zostały wyrządzone na miejscu budowy. Nie ma też większych nadziei jej na wstrzymanie. „Nie zatrzymują się. Myślę, że po nocy pracują potajemnie, żeby turyści tego nie widzieli” – mówi dziennikowi. Podkreśla też coś, o czym mocodawcy budowy drogi przez środek Kapadocji nie chcą mówić. Pod asfaltem biegnąć będą rury przesyłające gaz. Gdyby wybrano inny wariant przebiegu drogi natura i kultura by przetrwała, ale rury byłoby trudniej położyć.

Skalne kościoły w Goreme

Turcja: czy to koniec Konwencji Stambulskiej?

W piątek około północy Recep Tayyip Erdogan podpisał dekret wypowiadający Konwencję Stambulską. Obrońcy praw kobiet twierdzą, że decyzja prezydenta nie ma mocy prawnej, ale nie wiadomo, czy ktoś wysłucha ich i tysięcy Turczynek, które wyszły na ulice.

Losy Konwencji Stambulskiej ważyły się w Turcji od miesięcy. Choć to rząd AKP jako pierwszy już w 2011 roku ratyfikował międzynarodowe przepisy o zapobieganiu przemocy wobec kobiet, z czasem zaczęły one przeszkadzać władzy. Konserwatywni politycy twierdzili, że przepisy konwencji ingerują w wewnętrzne sprawy rodziny, podnosili też argumenty o propagowaniu „ideologii LGBT”. Ich zdaniem krajowe prawo wystarczająco chroni tureckie kobiety przed przemocą. Gdy jesienią ubiegłego roku sprawą wypowiedzenia konwencji miał się zająć parlament, przez kraj przetoczyły się ogromne protesty. Przeciwko wystąpiła wtedy nawet zrzeszająca tureckie konserwatystki platforma KADEM, w której władzach zasiada córka Erdoğana Sümeyye . Sprawa na jakiś czas przycichła. Wróciła w piątkową noc, gdy opublikowano podpisany przez prezydenta dekret. Od rana na ulicach i placach w całej Turcji gromadzą się protestujący, nie tylko kobiety.

 – Jestem tu dla córek – mówi Ayhan Saritas, muzyk, ojciec bliźniaczek protestujący na głównym deptaku izmirskiej Karsiyaki. – Jeśli nie będzie Konwencji Stambulskiej, nic i nikt ich w tym kraju nie ochroni.

Burcu Temiz, urzędniczka z izmirskiego magistratu odpowiedzialna za projekty społeczne protestowała w ubiegłym roku, protestuje też dzisiaj. Jej zdjęcie profilowe od miesięcy oznaczone jest hasztagiem #İstanbulsözleşmesiyaşatır, oznaczającym mniej więcej „Konwencja Stambulska ratuje życie”.

– Przez 10 lat obowiązywania Turcja wciąż nie wdrożyła wszystkich przewidzianych przez konwencję rozwiązań, ale coś jednak gwarantowała. Bez niej może być tylko gorzej.

Statystyki są nieubłagane. W ubiegłym roku z rąk mężczyzn: ojców, mężów, partnerów czy byłych chłopaków zginęło ponad czterysta Turczynek. Liczba zabójstw wzrosła w ciągu kilku ostatnich lat o jedną trzecią, ale konserwatywni politycy i wtedy i teraz odwracają kota ogonem.

– Liczby są przekłamane – powiedział po publikacji prezydenckiego dekretu jeden z najbliższych współpracowników Erdogana, minister spraw wewnętrznych Süleyman Soylu. Dodał, że i bez konwencji tureckie władze świetnie sobie poradzą z ochroną obywatelek, zwłaszcza, że przewiduje to nie tylko tureckie prawo, ale też cywilizacja. Mówienie o kobietobójstwie uważa za przesadzone.
– Nasza prawo, zwłaszcza konstytucja wystarczająco chronią kobiety. Będziemy kontynuować politykę zerowej tolerancji wobec przemocy – wtóruje mu minister rodziny Zehra Zümrüt Selçuk.
Była przewodniczącaParlamentarnej Komisji ds. Równych Szans Kobiet i Mężczyzn Hülya Gülbahar powiedziała w rozmowie z dziennikarzami „Diken”, że nie rozumie decyzji prezydenta: „Konwencja została jednogłośnie przyjęta przez Zgromadzenie Narodowe. To był rodzaj kontraktu, na który zgodziły się wszystkie ugrupowania, z wyjątkiem niewielkiej mniejszości. Dziś ci sami ludzie twierdzą, że umowa, pod którą się podpisali, jest nie ważna”. Gülbahar martwi się, że podobny los może spotkać inne międzynarodowe umowy, których sygnatariuszem jest Turcja, na przykład Konwencję Praw Człowieka. Zwłaszcza że prezydentowi zdarzyło się już (podczas stanu wyjątkowego po nieudanym puczu z 2016 roku) zawiesić dekretem niektóre z jej przepisów.
Dlaczego Erdoğan zajął się sprawą właśnie teraz? Itir Bağdadi, badaczka z Centrum Badań nad Problemami Kobiet i Płci Izmirskiego Uniwersytetu Ekonomicznego uważa, że może chodzić o aktywizowanie konserwatywnego elektoratu przed ewentualnymi wcześniejszymi wyborami parlamentarnymi.

– Konwencja definiuje przemoc na wszystkich polach. Przewiduje równość wszystkich obywateli i zdejmuje z nich – bez względu na płeć – ciężar tradycyjnych ról społecznych. Żadne konserwatywne społeczeństwo, niezależnie od wyznawanej wiary, tego nie chce. Konwencja nakłada na instytucje państwowe odpowiedzialność za dbałość o równość płci. Jej wypowiedzenie to przymknięcie oczu na przemoc wobec kobiet.  

Zdaniem badaczki tureckie prawo chroni kobiety, ale nie wystarczająco. – Nie raz zdarzało się, że sędziowie bardziej przejmowali się losem oprawców, na przykład tym, gdzie będą mieszkać, jeśli wydany zostanie zakaz zbliżania się, niż ofiary, którą najczęściej jest kobieta.

Wypowiedzenie Konwencji Stambulskiej wykluczy możliwość oceniania postępów Turcji w dziedzinie praw kobiet przez zewnętrznych, międzynarodowych obserwatorów.

Itir Bağdadi ma nadzieję, że dekret Erdoğana nie oznacza końca Konwencji Stambulskiej w Turcji. Prawnicy i obrońcy praw kobiet analizują sprawę, być może będą występować w obronie Konwencji do tureckich sądów. W podobnym tonie wypowiada się opozycja.

– Dekretem o północy nie można odebrać praw 42 milionom tureckich kobiet – powiedział Kemal Kılıçdaroğlu, przewodniczący opozycyjnej CHP. – Jestem po stronie kobiet, jestem po waszej stronie. Chrońcie swoje prawa. Ja też obiecuję ich chronić.

Rząd ustami jednej z członkiń AKP zapowiedział natomiast prace nad własną „Konwencją Ankarską”. Na razie nie wiadomo, jakie zapisy miałyby się w niej znaleźć. „To ponury żart” – komentuje opozycja.

Meczet Hagia Sofia?

Pod koniec maja Turcy świętowali 567 rocznicę zdobycia Stambułu przez Mehmeda IV, który po zdobyciu miasta przerobił kościół Mądrości Bożej na meczet. Prezydent Recep Tayyip Erdogan chce się zasłużyć co najmniej tak jak sułtan. Właśnie zobowiązał rząd do rozpoczęcia prac nad przywróceniem najczęściej odwiedzanemu tureckiemu muzeum statusu islamskiej świątyni

Miało być inaczej. Place i ulice Stambułu miały wypełnić tłumy mieszkańców miasta i turystów. Pierwsi jednak musieli zostać w domach, drudzy – nie mogli przylecieć do Turcji. Mimo to epidemia korona wirusa nie pokrzyżowała wszystkich planów. Huczne obchody rocznicy podboju bizantyjskiej stolicy przez Osmanów transmitowały stacje telewizyjne, całość można też było śledzić w mediach społecznościowych. O ile najbardziej spektakularne były kończące imprezę fajerwerki nad Bosforem, najbardziej znamienne było coś innego. Bo przecież to nie przypadek, że makieta murów obronnych miasta, na której wyświetlony został multimedialny pokaz o historii podboju, stanęła tuż przez Hagia Sofią. Nieprzypadkowo też, sury Koranu odczytano właśnie w muzeum, a nie w sąsiadującym z nią, nie mniej przecież imponującym Błękitnym Meczecie.

Prezydent Erdogan od wielu już lat korzysta z każdej okazji, by zaznaczyć, że Hagia Sofia może i jest dziedzictwem całej ludzkości, ale tak naprawdę należy do „wielkiego narodu Tureckiego”. I że jej desakralizacja, której w 1925 roku dokonał Mustafa Kemal Ataturk, była koszmarną pomyłką, którą trzeba naprawić. O ile wcześniej tylko o tym mówił, o tyle teraz powoli zabiera się do roboty. – Rozpocznijcie prace-powiedział, jak donosi dziennik Hurryet, przedstawicielom rządu na spotkaniu swojej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju. Dodał, że Hagia Sofia mogłaby dalej być odwiedzana przez turystów na takiej samej zasadzie, jak Błękitny Meczet, zalecił jednak rozwagę, bo temat jest wrażliwy i jest przedmiotem zainteresowania wielu stron.

Jedną z nich, nie od dziś, jest Grecja. Ateny zdecydowanie zaprotestowały po tym, jak w świątyni odbyła się modlitwa, ale Erdogan miał już przygotowany kontrargument.

– Nie może pouczać nas jedyny kraj w Europie, w którego stolicy nie ma ani jednego meczetu. To Grecja, nie Turcja daje światu przykład braku tolerancji – powiedział rzecznik ministerstwa straw zagranicznych Hami Aksoy. Dodał, że historia Stambułu to historia wielu kultur, nie tylko Bizancjum.

Wielu Turków cieszy perspektywa zmiany statusu świątyni. Jednych – ze względów religijnych, innych – bo uważają, że Turcja powinna wykorzystać szansę, by zagrać Zachodowi na nosie. Ale nawet wśród parlamentarzystów są tacy, którzy uważają, że są i tacy, którzy sądzą, że to temat zastępczy. Meral Aksener, liderka opozycyjnej İYİ Partsi uważa, że rząd chce odwrócić uwagę Turków od rosnącego bezrobocia, galopującej inflacji (ponad 11%), wzrostu cen i spadków Erdogana w sondażach.

– Od 18 lat, gdy macie problem, wyciągacie temat Hagia Sofii. Czas już z tym skończyć i zająć się rozwiązywaniem prawdziwych problemów tego kraju – mówiła, donosi Hurryet, na środowym (10 czerwca) posiedzeniu parlamentu.

Ta część Turków, która zgadza się z Aksener śmieje się dziś z wypowiedzi jej dawnego partyjnego kolegi Devleta Bahcelego z nacjonalistycznej partii MHP która weszła w koalicję z Erdoganem (prezydent Turcji jest jednocześnie szefem partii rządzącej). Bahcelemu wyrwało się, że jeśli Allah pozwoli „w miejsce dźwięków dzwonów, z minaretów Hagia Sofii znów usłyszymy wołanie na modlitwę”. „Dźwięki dzwonów? O co mu chodzi? Słyszeliście je kiedyś z Hagia Sofii” – pytają w komentarzach i – jak to Turcy – tworzą memy i żarty.

Niektórzy udostępniają też wpis pełniącego posługę w Turcji katolickiego księdza Antuana Ilgita:

„Moim największym zmartwieniem jako księdza nie jest Hagia Sofia, lecz potrzebujący modlitwy i pomocy ojcowie, którzy nie mogą przynieść do domu chleba, matki, które nie mogą nakarmić dzieci mięsem, bezrobotna młodzież, wykorzystywani w pracy i język nienawiści. Jak możemy rozwiązać te problemy?”

Protest song z minaretów

Kilka dni temu zdarzyła się w tureckim Izmirze rzecz bez precedensu. Z głośników kilku meczetów, zamiast zwyczajowego nawoływania muezina na modlitwę, popłynęły dźwięki piosenki mówiącej o partyzantach walczących ze zniewoloną ojczyzną

Bella ciao (po turecku Çav Bella) szalenie popularna w Turcji włoska partyzancka pieśń o zniewolonej przez faszystów ojczyźnie była swego czasu wykonywana przez słynną grupę zaangażowanych politycznie muzyków Grup Yorum.

Już samo to można uznać za skandal (i partie od prawa do lewa, nawet te laickie tak właśnie uznały), ale warto dodać jeszcze kilka faktów.

Po pierwsze, stało się to w Ramadan, święty miesiąc postu, wyrzeczeń, ograniczeń i bliższego niż zwykle kontaktu z Bogiem. Stało się to w dniu zwanym Al Fitr, przypadającym zazwyczaj na 27 noc trwającego przez miesiąc postu, święto o którym można powiedzieć, że jest muzułmańskim zesłaniem Ducha Świętego. Tego dnia, wedle wierzeń, na Ziemię zstępują przysłane przez Allaha duchy i anioły, by walczyć ze złem, dlatego Al Fitr nazywa się też Nocą Siły.


Dodajmy do tego fakt, że rzecz wydarzyła się w Izmirze. To szczególne miasto, od stuleci, przez różnych władców nazywane miastem giaurów-niewiernych. Ostatnio określenia-nie wprost, ale z wyraźnym nawiązaniem – użył w 2019 roku sam prezydent Erdogan, twierdząc że taki stan rzeczy ulegnie zmianie po wyborach samorządowych. Pomylił się, w wyborach jak zwykle wygrała laicka partia CHP, założona przed stuleciem przez samego „ojca narodu” – świeckiego narodu-Mustafę Kemala Atatürka.


Kwestia miasta niewiernych podnoszona jest w ostatnich latach w kontekście faktu, że mieszkańcy Izmiru piją, palą, żyją jak chcą i dają żyć innym. To tu-prócz Stambułu, choć tam z powodu szybko rosnącej populacji mieszkańców — przypada najmniej meczetów na 1000 mieszkańców, tu jest największy w całej Turcji odsetek rozwodów, tu w końcu od wieków razem mieszkali ludzie różnych wyznań (do dziś zachowało się 7 kościołów katolickich, w większości regularnie odbywają się msze święte) i kilka remontowanych właśnie synagog. Jeśli gdzieś mogła się wydarzyć taka prowokacja, to tylko tu.


Rządząca w mieście CHP, licząc się z tym, że rząd i Erdogan na nią będzie próbował zrzucić winę za incydent, uprzedzając oskarżenia, zaapelowała do DIYANETU – rządowej rady ds. religii-o jak najszybsze wyjaśnienie sprawy i ukaranie sprawców.

PS. Rzecz technicznie była możliwa, ponieważ w większości meczetów już od dawna nawoływanie do modlitwy odbywa się nie na żywo, ale z automatycznego systemu. To najprawdopodobniej do niego włamali się sprawcy.

Żyj nam, Paszo, żyj!

Turcy kochają świętować. Ledwie obchodziliśmy Dzień Dziecka i Niepodległości (23 kwietnia), ustanowiony przez Ataturka w rocznicę utworzenia w Turcji parlamentu, a już był 1 maja – Święto Robotników i Pracowników – bo tak nad Bosforem nazywa się Święto Pracy. Z balkonów (zakaz zgromadzeń, godzina policyjna i weekendowe przymusowe siedzenie w domu w związku z koronawirusem wciąż obowiązuje) śpiewano pieśń rewolucyjną o tym, że idą zmiany, robotnicza jednoczy się przeciw kapitalizmowi. Powiewały flagi z sierpem i młotem, z którymi Turcy – do których komunizm nie dotarł – nie mają złych skojarzeń.

Po 1 maja nastąpił 10, czyli turecki Dzień Matki, podczas którego wszystkie kobiety będące matkami dostają życzenia nie tylko od najbliższych, ale też od polityków, znajomych itp. W tym roku urząd podizmirskiej miejscowości Aliaga wysłał nawet matkom kwiaty.

Jako że tydzień bez święta, to tydzień stracony Turcy szykują się już na kolejne obchody. 19 maja znów mamy święto związane z najmłodszymi mieszkańcami Turcji. To obchodzone w rocznicę urodzin Ataturka Święto Młodzieży i Sportu. Zwykle tego dnia place i boiska wypełnione są po brzegi widownią, dzieciaki tańczą, skaczą, recytują, wszystko oczywiście pod pomnikami wodzą i olbrzymimi flagami Turcji. W górę leci konfetti, pracowicie potem zamiatane przez służby miejskie, oficjele przemawiają. Tylko dzieci żal, zwłaszcza tych w kostiumach gimnastycznych, bo na ogół w kraju jest już bardzo ciepło, a one muszą stać w tym słońcu.

Ale za to jaka duma!

Ze świętem wiąże się ciekawa historia. Nie ma pewności co do dokładnej daty urodzin pierwszego prezydenta Turcji. Matka twierdziła, że wydała go na świat zimą, on sam, że było to w maju. Ponieważ Atataturk 19 maja rozpoczął w Samsunie zbrojną walkę niepodległość Turcji, tę właśnie datę wódz podawał w oficjalnych dokumentach.

Jeśli z jakichś przyczyn zechcą Państwo jutro świętować urodziny założyciela Republiki Turcji, proszę zanucić: Yasa Mustafa Kemal Pasa, yasa! Żyj nam Mustafo Kemalu Paszo, Żyj! 

Walka z wirusem i walka o głosy

Turcja dość długo opierała się epidemii, gdy choroba zbierała już śmiertelne żniwo w Iranie, na granicy z tym krajem przeprowadzano kontrole temperatury. Niedługo potem na kilku lotniskach stanęły ekrany i kamery wyłapujące podróżnych podwyższoną temperaturą. W kraju nie było jeszcze żadnego zdiagnozowanego przypadku, gdy na stacjach metra, dworcach i przystaniach promowych były już dozowniki z płynem do dezynfekcji rąk.

W końcu jednak choroba dotarła i tutaj, a przyczynili się ponoć do tego pielgrzymi, którzy w marcu tłumnie udali się na hadżdż – pielgrzymkę do Mekki, której odbycie stanowi jeden z pięciu filarów islamu (ciekawostka: ruszyć na nią powinno się dopiero wtedy, gdy pomoże się już wszystkim, o których wie się, że potrzebują pomocy) i stamtąd przywieźli wirusa.

Na początku, kiedy jeszcze wszystkim chciało się tworzyć memy i żartować, trafiłam w sieci na pewnien obrazek. Mały chłopiec wskazuje palcem mężczyznę i pyta:

 – Mamusiu, kim jest ten pan?

– To twój tata. Zamknęli cayhane, więc wrócił do domu.

Cayhane to herbaciarnia, na pewno Ci z Państwa, którzy byli w Turcji, widzieli niejedno takie miejsce. Mężczyźni, głównie starsi, potrafią tam przesiadywać godzinami, grając w tavlę, szachy albo karty. Po wybuchu epidemii cayhane zamknięto, a z meczetów popłynęły nawoływania imamów, by Turcy zostali w domach. Jako że to ich nie przekonało, rząd wprowadził zakaz opuszczania domów przez osoby powyżej 65 roku życia, a chwilę później również dla dzieci i młodzieży do 20 roku życia, która ochoczo korzystała z faktu, że nie ma zajęć w szkołach i szwendała się po opustoszałych miastach.

Obostrzeń było i jest znacznie więcej: zakazy podróżowania po kraju, weekendowe „zamknięcia”, które – przynajmniej za pierwszym – razem przyniosły więcej szkody niż pożytku, bo ogłoszone za późno sprawiły, że ludzie w panice ruszyli o 22.00 do sklepów, by przed północą zrobić zakupy na cały weekend, zakaz sprzedaży maseczek (żeby spekulanci nie próbowali manipulować ich cenami). Zamknięte zostały supermarkety salony usługowe, w tym fryzjerskie, co dla wielu Turków, szczególnie mężczyzn, którzy zwykli tam chadzać nawet kilka razy w tygodniu by ich ogolono, było prawdziwą tragedią. Kilku moich znajomych, biorąc udział w facebookowych wyzwaniach typu „Czego nauczyła cię epidemia” z dumą napisało, że nauczyli się samodzielnie golić i układać włosy (kilku dodało, że nauczyli się zmywać naczynia i w ogóle wykonywać rozmaite prace domowe, których wcześniej w ogóle nie tykali). Ale Turcja zaoferowała obywatelom nie tylko zakazy. Nikt tam nie oszczędza na testach, szpitale – nawet te prywatne – leczą dziś za darmo, państwo dostarcza maseczki (darmowe), płaci 60 proc. pensji pracowników pracodawców, którzy zdecydowali się utrzymać zatrudnienie, zaoferowało też półroczną pensję minimalną w sektorach takich jak turystyka, które w wyniku epidemii ucierpiały najbardziej.

Wszystko byłoby naprawdę dobrze, gdyby nie jedna sprawa, która zawsze – bez względu na kraj – okazuje się ważniejsza niż pomoc ludziom: walka o głosy. Jak walczyć o głosy w czasie pandemii? Spieszę z wyjaśnieniem.

W walkę z wirusem i jego konsekwencjami bardzo aktywnie zaangażowały się w Turcji samorządy. W Izmirze zorganizowano paczki żywnościowe dla potrzebujących (starszych, ubogich, tych którzy stracili pracę), darmowe miejskie maseczkomaty), gdzie indziej darmowy chleb lub szpitale polowe. Samorząd w końcu wie najlepiej, gdzie jaka pomoc jest potrzebna.

Rządowi nie spodobały się peany dziękczynne na cześć opozycyjnych burmistrzów, jakie zaczęły pojawiać się w gazetach i mediach społecznościowych. Zaś fakt, że w sondażu badającym kto najlepiej radzi sobie z epidemią, Recep Tayyip Erdogan zajął miejsce piąte, wyprzedzony m.in.: przez ministra zdrowia, turecką Radę Naukową (biedacy!) oraz dwóch opozycyjnych burmistrzów: Ankary i Stambułu, nie mógł pozostać bez odpowiedzi. A ta była prosta: zakazać samorządom pomagania lub maksymalnie to pomaganie utrudnić.

I tak w Mersin zakazano dystrybucji darmowego chleba, a Adanie rozpoczęto kontrolę szpitala polowego, a w Izmicie rozpoczęto dochodzenie w sprawie lekarza, który na swoje nieszczęście podziękował władzom samorządowym za dostarczenie sprzętu do walki z wirusem. W Ankarze trwa gra w kotka i myszkę, bo samorząd widząc co dzieje się w innych miastach, rozpoczął kampanię, której formalnie nie da się zakazać. Jako że w Turcji wciąż popularne jest kupowanie „na kreskę”, władze dzielnicy Cankaya zaapelowały do zamożniejszych mieszkańców, aby robiąc swoje zakupy, uregulowali rachunki tych, którzy nie mogli ich sami zapłacić. Na filmikach udostępnianych w sieci widać ludzi, którzy płaczą z wdzięczność dla urzędników, którzy na to wpadli i swoich dobroczyńców…

Kilku tureckich publicystów pokusiło się o analizę tej rządowo-samorządowej rozgrywki. Yasar Akis z dziennika „Ahval” uważa, że AKP i Erdogan strzelają sobie właśnie w stopę, bo trudno oczekiwać, że wyborcy, którym się nie przelewa, lub którzy właśnie stracili pracę, będą zachwyceni faktem, że nie dostaną wsparcia. Nie każdą pomoc da się scentralizować, a małostkowość rządzących może się na nich zemścić przy urnach wyborczych.

Coś w tym może jest, bo w innym kwietniowym sondażu ponad 50 proc. badanych negatywnie oceniło działania prezydenta Erdogana. Tyle, że najbliższe wybory dopiero za 3 lata, w 100 rocznicę utworzenia Republiki Turcji. Wątpliwe, by Erdogan był uprzejmy oddać władzę w taki podniosłych okolicznościach.

Chrześcijaństwo znika z Cypru

Spośród ponad 550 kościołów na Cyprze Północnym większość niszczeje. Padły ofiarą wandali i celowej polityki rugowania kultury chrześcijańskiej z „tureckiej” części wyspy.

Chrześcijaństwo dotarło na Cypr wraz z pierwszymi apostołami. Marek Ewangelista zakładał na wyspie wspólnoty wiernych i dbał o rozwój tych istniejących. W Dziejach Apostolskich czytamy zaś o działalności na Cyprze świętych Barnaby i Pawła:

„A oni wysłani przez Ducha Świętego zeszli do Seleucji, a stamtąd odpłynęli na Cypr. Gdy przybyli do Salaminy, głosili słowo Boże w synagogach żydowskich; mieli też Jana do pomocy. Gdy przeszli przez całą wyspę aż do Pafos, spotkali pewnego maga, fałszywego proroka żydowskiego, imieniem Bar-Jezus, który należał do otoczenia prokonsula Sergiusza Pawła, człowieka roztropnego. Ten, wezwawszy Barnabę i Szawła, chciał słuchać słowa Bożego”.

Dz. 13, 2-7

Tymczasem, jak donosi Uzay Bulut na łamach Gatestone Institute, Turcja robi dziś wszystko, by zatrzeć ślady istnienia kultury chrześcijańskiej na Cyprze Północnym. Dziennikarz przywołuje liczby i konkretne dane. Według Cypryjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych ponad 550 greckich kościołów, kaplic i klasztorów prawosławnych na terenach zajętych przez Turcję zostało splądrowanych i zniszczonych. Te, którym udało się przetrwać, w najlepszym razie zamieniono na meczety. Inne przekształcono wojskowe składy albo magazyny, a nawet stodoły.

Jak głosi opublikowany w 2016 roku raport „The Loss of a Civilization Destruction of Cultural Heritage in Occupied Cyprus” Turcja “poświęciła się skutecznemu niszczeniu dziedzictwa kulturowego obszarów znajdujących się pod jej kontrolą wojskową”. Od początku tureckiej obecności na Cyprze, czyli od operacji militarnej, która nastąpiła w 1974 roku, skarby kultury chrześcijańskiej mają być systematycznie niszczone, rozkradane i przemycane za granicę.

Unikalne bizantyńskie mozaiki z VI wieku, które swego czasu zniknęły z kościoła na Cyprze Północnym odnalazły się na przykład w prywatnym apartamencie w Monako. Wykopaliska i prace konserwatorskie prowadzone na Cyprze przed inwazją zostały przerwane a ich wyniki zaprzepaszczone. Jak czytamy w raporcie, niszczenie dotyczy zarówno zabytków prawosławia „cypryjskiego”, jak i tych należących do prawosławnego patriarchatu Jerozolimy, armeńskich, maronickich i katolickich.

Uzay Bulut zauważa, że dla UNESCO niszczenie dziedzictwa kulturowego to zbrodnia wojenna (Trybunał Haski sądził za nią na przykład Ahmada al Faqi al Mahdiego, terrorysty z Al Kaidy na rozkaz, którego zniszczone zostały starożytne grobowce w Timbuktu). Tymczasem – zdaniem dziennikarza – nic nie wskazuje na to, by Turcja miała być w jakikolwiek sposób pociągnięta do odpowiedzialności za swoje działania na Cyprze Północnym.

Bulut pomija jeszcze jeden ważny aspekt niszczenia kulturowego dziedzictwa na wyspie. Decyzją północnocypryjskiego rządu chrześcijańskie obrzędy religijne odbywać się mogą…raz w roku. Władze argumentują to m.in.: względami bezpieczeństwa, ale chrześcijanie z Południa, którzy przekraczają granicę by uczestniczyć w obrzędach religijnych nie dają temu wiary nazywając decyzję szowinistyczną i zarzucając rządowi brak tolerancji.
Władze Cypru Północnego niezbyt się tym jednak przejęły.

Link do raportu:

http://www.mfa.gov.cy/mfa/mfa2016.nsf/mfa16_en/mfa16_en?OpenDocument&print

Pastor leci do domu

Po dwóch latach spędzonych w tureckim więzieniu amerykański pastor Andrew Brunson, skazany na 3 zamiast 35 grożących mu wcześniej lat, wyszedł na wolność. Najprawdopodobniej siedzi właśnie w samolocie do USA.

Być może to koniec dyplomatycznego kryzysu w stosunkach USA-Turcja. To przecież „w odwecie” za przetrzymywanie pastora prezydent Donald Trump nałożył cła na turecką stal i aluminium, wydatnie przyczyniając się do największego w historii spadku wartości tureckiej waluty i kryzysu ekonomicznego, jakiego jeszcze nad Bosforem nie widziano.

Choć Erdogan i turecki rząd zaklinali się, że nikt nie będzie ich szantażował, a sąd wyda wyrok w oparciu o dowody, a nie naciski, faktem jest, że podczas piątkowej rozprawy, prokuratura znacznie złagodziła swoje stanowisko. Kluczowi świadkowie oskarżenia zaczęli też bądź to wycofywać, bądź zmieniać zeznania. Na przykład mężczyzna, który twierdził wcześniej, że Syryjczyk ze zboru pastora przygotowywał zamachy terrorystyczne, powiedział w piątek, że ponieważ jest nacjonalistą, każdego Syryjczyka uważa za terrorystę. Inni świadkowie mieli twierdzić, że nigdy nie widzieli w kościele Brunsona ludzi związanych z ruchem Fethullaha Gulena i że – o ile wiedzą – były to jedynie pogłoski.

Jak przypomina dziennik „Hurriyet”, to na podstawie tych pogłosek turecka prokuratura postawiła Brunsonowi zarzuty szpiegostwa i wspierania terroryzmu. Pastora aresztowano w 2016 roku, przez kilka dni pozostawał bez obrońcy i kontakty z bliskimi. Groziło mu 35 lat za kratami. Niedawno wypuszczono go z więzienia, wciąż przebywał jednak w areszcie domowym.

Po piątkowej rozprawie uznać można, że wilk jest syty i owca cała. Pastora skazano co prawda na 3 lata i jeden miesiąc pozbawienia wolności, ale sąd zwolnił go z aresztu. Nie wydając jednocześnie zakazu podróżowania, umożliwił pastorowi natychmiastowe opuszczenie Turcji.
Cytowany przez turecką prasę prawnik pastora Jay Sekulow podziękował prezydentowi Trumpowi i Kongresowi USA za wywarcie na Turcję presji, która doprowadziła do uwolnienia Brunsona. – Fakt, że pastor jest teraz w samolocie do USA to wielkie zwycięstwo – mówił prawnik.

Turecka gospodarka nie odczuła jeszcze pozytywnych skutków uwolnienia pastora, być może jest to jednak kwestia najbliższych dni. Prezydent Erdogan nie skomentował na razie decyzji tureckiego sądu.

Zagubione człowieczeństwo

„Poetę karmi rozpacz. Ja mam pod dostatkiem” – mówi Hael Helmi Srour, syryjski uchodźca, który od pięciu lat mieszka w Izmirze. Tom jego wierszy „Miłość w czasach wojny” miał premierę podczas niedawnych Targów Książki. Srour przeszedł dwie drogi. Pierwsza wiodła z Syrii do Turcji, druga – z tartaku na księgarniane półki

Z Haelem umawiam się w jednym z izmirskich Satrbucksów. On wolałby gdzie indziej, ale jego córka Mavia, która będzie tłumaczyć naszą rozmowę z arabskiego na angielski i turecki, upiera się właśnie na tę kawiarnię. Czekam przed wejściem. Mavia pojawia się pół godziny po czasie, jej ojca jeszcze nie ma. – Ma teraz dużo zajęć i spotkań, ale na pewno przyjdzie – tłumaczy spóźnienie córka poety a ja po raz kolejny przekonuje się, czym wschodnie podejście do czasu różni się od naszego. Hael pojawia się po godzinie. Elegancka koszula, uśmiech na twarzy, pewny uścisk dłoni. Nic ze zgaszonego, przybitego człowieka, którego trzy lata temu spotkałam w siedzibie fundacji pomagającej syryjskim uchodźcom. Nic z uchodźcy…

Wspomnienia kul

– Ludzie na zachodzie widzą w nas brudną, obdartą, zdesperowaną hołotę. Nikt nie pomyśli o tym, że wśród milionów uchodźców są profesorowie, pisarze, ludzie sztuki i kultury, muzycy i aktorzy wielkich scen.
Hael mówi szybko i ekspresyjne, córka ledwo nadąża z tłumaczeniem. Miesza arabski z tureckim i elementami angielskiego, którego uczył się na studiach. Ukończył wydział ekonomiczny uniwersytetu w Latakii, przed wojną pracował w międzynarodowej firmie transportowej. Jednocześnie pisywał do arabskojęzycznych gazet na całym świecie. No i pisał wiersze, choć raczej do szuflady. Z Syrii uciekł na początku wojny.
– Wiesz co to znaczy, gdy twoje dzieci wychodząc z domu mijają na ulicach martwe ciała? Gdy nie wiesz, kiedy po Ciebie przyjdą?
Hael bał się, bo w swoich artykułach poruszał niewygodne tematy, które nie podobały się reżimowi Baszara Al Assada. – Przed wojną w Syrii nie było wolności ani demokracji. Nie mogliśmy sami wybrać, kto będzie nami rządził i ja o tym pisałem. Pogróżki otrzymywałem już wcześniej, ale gdy wybuchła wojna byłem pewien, że mi nie darują.
Był jeszcze jeden powód ucieczki z ogarniętego wojna kraju. – Może to dziwne, bo większość ludzi myślało o tym, jak przeżyć. Ale dla mnie ważna była edukacja moich dzieci. Córka studiowała anglistykę, syn inżynierię chemiczną. Nie chciałem – mówi Hael widząc moją zdziwioną minę – by ich szansa na wykształcenie została zaprzepaszczona.
Udało się, choć nie do końca. Syn kontynuuje naukę na uniwersytecie w Izmirze, córka – ta, która tłumaczy rozmowę – porzuciła studia.
– Depresja, lęki, wspomnienia nalotów – to wszystko nie sprzyja nauce i utrudnia codzienne funkcjonowanie – mówi a Mavia, bo o niej mowa – nie okazuje emocji. Słowa ojca tłumaczy tak, jakby dotyczyły kogoś innego, a nie jej samej.
Hael nie miał czasu na depresję. Nie miał – jak niektórzy z przybyłych do Turcji Syryjczyków – w Izmirze rodziny ani przyjaciół. Wszystko zaczynał od początku. Sam. A rodzinę jakoś trzeba było utrzymać. – Łapałem dorywcze prace jak większość Syryjczyków. Byłem tragarzem, pracowałem w tartaku i jako kowal. Jasne, że to boli, wiesz, ambicja. W Syrii miałem udane życie, tu byłem nikim. Tam miałem dom, tu z całą rodziną mieszkam w jednym pokoju. Kolejni pracodawcy zaniżają stawki, bo wiedzą, że Syryjczyk nie będzie narzekał, weźmie co dają. Wiesz, to chyba jest najgorsze do zniesienia. Nasze człowieczeństwo gdzieś znika, bo nie traktuje się nas jak ludzi. Nasze dzieci toną w morzu i nikogo to nie obchodzi, świat patrzy i nic nie robi.

Zabrakło na przemytnika

Hael, jak wielu innych mieszkających w Izmirze Syryjczyków, był częstym gościem założonej przez Muhammada Saliha (Syryjczyk, który w Turcji mieszka od 20 lat) fundacji pomagającej uchodźcom. – Większość Turków, których spotkałem była przyjaźnie nastawiona do uchodźców, ale dobrze jest się spotkać ze swoimi. Mamy podobne problemy, chcemy być razem, rozmawiać o tym, co nas boli – opowiada. To za pośrednictwem Saliha poznał innych przebywających w Turcji literatów, pisarzy i wydawcę, Adema Kargi, który zaproponował, że wyda jego wiersze w dwóch językach, po turecku i arabsku. – Nie umiem ci powiedzieć, co to znaczy dla uchodźcy, który wykonywał w Turcji najgorsze prace, trzymać w ręku tom swoich wierszy. Myślałem, że moje pióro na zawsze pogrzebała wojna, ale życzliwi, otwarci ludzie sprawili, że znów mam je w ręku – mówi poeta, a jego córka przewraca oczami. Najwyraźniej denerwuje ją egzaltacja ojca, ja rozumiem jego podniosłe tony. Z nizin społecznych trafił przecież na Izmirskie salony, współtworzył i jest prezesem izmirskiego oddziału Stowarzyszenia Syryjskich Literatów i Poetów. Chadza na spotkania autorskie, spotyka się z dziennikarzami. – Nie chce mi się teraz wierzyć, ale kiedyś myślałem, że w Turcji będę tylko przejazdem. Planowaliśmy z rodziną dotrzeć do Europy, nie mieliśmy jednak środków, by zapłacić przemytnikom za przeprawę przez morze.

Ocalić od zapomnienia

Czy to czego doświadczył wpłynęło na jego poezję? – A jak miało nie wpłynąć – mówi Hael – Poeta karmi się rozpaczą, a tej jest w życiu uchodźcy pod dostatkiem. Teraz wszystko zaczyna się układać, nasze życie w Turcji jest dobre i spokojne, ale jak zapomnieć o odgłosach świszczących kul? Jak nie myśleć bliskich i przyjaciołach, którzy od nich zginęli? Piszę o tym, bo nie chcę, by o tych ludziach zapomniano. Chcę, żeby świat o nich wiedział.
Zdaniem Haela, zadaniem Syryjczyków, którzy przeżyli jest właśnie przypominanie światu o tym, co stało się z ich krajem. Chciałby, żeby jego twórczość nie pozwoliła ludziom zachodu spokojnie spać. – Nie zależy mi, żebyście mieli wyrzuty sumienia. W moich wierszach nie ma obwiniania czy rzucania oskarżeń. Jest w nich miłość i chcę, żebyście ją zobaczyli. Żebyście przypomnieli sobie, że jesteśmy ludźmi takimi, jak wy.
Hael, choć dumny, że leży przed nim tom jego wierszy, nie byłby w stanie przeżyć z pisania. Od dwóch lat uczy w sponsorowanej przez UNICEF szkole dla syryjskich uchodźców. Wolałby uczyć literatury, ale miejsce było tylko dla nauczyciela WF. – Nauczyliśmy się brać co dają – śmieje się i pokazuje zdjęcia ze szkoły. Śmiechem, po raz pierwszy podczas naszego spotkania wybucha też jego córka. – Ale wiesz, to co robię nie przeszkadza mi pisać – mówi Hael, który właśnie zaczął pracować nad powieścią o młodej syryjskiej dziewczynie, która sama przybywa do Turcji. Kończy też sztukę teatralną o napisanie której poprosiła go jedna z amatorskich grup teatralnych w Izmirze. Jego życie potoczyło się zaskakująco, marzy o powrocie do wolnej Syrii, ale nigdy nie będzie żałował, że został w Turcji. – Gdy dziś patrzę, na kolejne tonące statki, dziękuję Allahowi, że nie ruszyliśmy w drogę. Dzięki temu jestem tu, gdzie jestem, a nie na dnie morza – mówi Hael i zaczyna zbierać ze stołu swoje rzeczy. Nim się pożegnamy, przeczyta mi jeszcze, po arabsku, jeden ze swoich wierszy. Będzie czytał głośno i ekspresyjnie nie zważając na to, że przyciąga spojrzenia innych gości kawiarni. Już się nie wstydzi, że jest uchodźcą.

(…)
Weź nasze morza, rzeki i stokrotki
Cóż więcej,
umieramy
Nasze dusze toną w drodze do wolności
Jestem jak dziecko na brzegu faI
Otwórz drzwi
(…)
Unosimy się na falach człowieczeństwa
Musimy dotrzeć, do ostatniej pieśni słowika
Jestem uchodźcą, jestem obcy
Stygmaty na moim ciele
Fale niosą mój ból i zagubione człowieczeństwo
(…)
Jestem obcy, jestem uchodźcą
Pewnego dnia obudzę się z tego snu
moja ziemia, życie i kwiaty
(…)
zmarli, nadzieja, dzieci i statki
Sól, która nas czyni nieśmiertelnymi
Bez dowodów, paszportów i płotów
Uchodźcy na nowo narodzeni w twoim kraju
W ciemnym słońcu twojej ziemi
Uchodźcy