Turcja dość długo opierała się epidemii, gdy choroba zbierała już śmiertelne żniwo w Iranie, na granicy z tym krajem przeprowadzano kontrole temperatury. Niedługo potem na kilku lotniskach stanęły ekrany i kamery wyłapujące podróżnych podwyższoną temperaturą. W kraju nie było jeszcze żadnego zdiagnozowanego przypadku, gdy na stacjach metra, dworcach i przystaniach promowych były już dozowniki z płynem do dezynfekcji rąk.
W końcu jednak choroba dotarła i tutaj, a przyczynili się ponoć do tego pielgrzymi, którzy w marcu tłumnie udali się na hadżdż – pielgrzymkę do Mekki, której odbycie stanowi jeden z pięciu filarów islamu (ciekawostka: ruszyć na nią powinno się dopiero wtedy, gdy pomoże się już wszystkim, o których wie się, że potrzebują pomocy) i stamtąd przywieźli wirusa.
Na początku, kiedy jeszcze wszystkim chciało się tworzyć memy i żartować, trafiłam w sieci na pewnien obrazek. Mały chłopiec wskazuje palcem mężczyznę i pyta:
– Mamusiu, kim jest ten pan?
– To twój tata. Zamknęli cayhane, więc wrócił do domu.
Cayhane to herbaciarnia, na pewno Ci z Państwa, którzy byli w Turcji, widzieli niejedno takie miejsce. Mężczyźni, głównie starsi, potrafią tam przesiadywać godzinami, grając w tavlę, szachy albo karty. Po wybuchu epidemii cayhane zamknięto, a z meczetów popłynęły nawoływania imamów, by Turcy zostali w domach. Jako że to ich nie przekonało, rząd wprowadził zakaz opuszczania domów przez osoby powyżej 65 roku życia, a chwilę później również dla dzieci i młodzieży do 20 roku życia, która ochoczo korzystała z faktu, że nie ma zajęć w szkołach i szwendała się po opustoszałych miastach.
Obostrzeń było i jest znacznie więcej: zakazy podróżowania po kraju, weekendowe „zamknięcia”, które – przynajmniej za pierwszym – razem przyniosły więcej szkody niż pożytku, bo ogłoszone za późno sprawiły, że ludzie w panice ruszyli o 22.00 do sklepów, by przed północą zrobić zakupy na cały weekend, zakaz sprzedaży maseczek (żeby spekulanci nie próbowali manipulować ich cenami). Zamknięte zostały supermarkety salony usługowe, w tym fryzjerskie, co dla wielu Turków, szczególnie mężczyzn, którzy zwykli tam chadzać nawet kilka razy w tygodniu by ich ogolono, było prawdziwą tragedią. Kilku moich znajomych, biorąc udział w facebookowych wyzwaniach typu „Czego nauczyła cię epidemia” z dumą napisało, że nauczyli się samodzielnie golić i układać włosy (kilku dodało, że nauczyli się zmywać naczynia i w ogóle wykonywać rozmaite prace domowe, których wcześniej w ogóle nie tykali). Ale Turcja zaoferowała obywatelom nie tylko zakazy. Nikt tam nie oszczędza na testach, szpitale – nawet te prywatne – leczą dziś za darmo, państwo dostarcza maseczki (darmowe), płaci 60 proc. pensji pracowników pracodawców, którzy zdecydowali się utrzymać zatrudnienie, zaoferowało też półroczną pensję minimalną w sektorach takich jak turystyka, które w wyniku epidemii ucierpiały najbardziej.
Wszystko byłoby naprawdę dobrze, gdyby nie jedna sprawa, która zawsze – bez względu na kraj – okazuje się ważniejsza niż pomoc ludziom: walka o głosy. Jak walczyć o głosy w czasie pandemii? Spieszę z wyjaśnieniem.
W walkę z wirusem i jego konsekwencjami bardzo aktywnie zaangażowały się w Turcji samorządy. W Izmirze zorganizowano paczki żywnościowe dla potrzebujących (starszych, ubogich, tych którzy stracili pracę), darmowe miejskie maseczkomaty), gdzie indziej darmowy chleb lub szpitale polowe. Samorząd w końcu wie najlepiej, gdzie jaka pomoc jest potrzebna.
Rządowi nie spodobały się peany dziękczynne na cześć opozycyjnych burmistrzów, jakie zaczęły pojawiać się w gazetach i mediach społecznościowych. Zaś fakt, że w sondażu badającym kto najlepiej radzi sobie z epidemią, Recep Tayyip Erdogan zajął miejsce piąte, wyprzedzony m.in.: przez ministra zdrowia, turecką Radę Naukową (biedacy!) oraz dwóch opozycyjnych burmistrzów: Ankary i Stambułu, nie mógł pozostać bez odpowiedzi. A ta była prosta: zakazać samorządom pomagania lub maksymalnie to pomaganie utrudnić.
I tak w Mersin zakazano dystrybucji darmowego chleba, a Adanie rozpoczęto kontrolę szpitala polowego, a w Izmicie rozpoczęto dochodzenie w sprawie lekarza, który na swoje nieszczęście podziękował władzom samorządowym za dostarczenie sprzętu do walki z wirusem. W Ankarze trwa gra w kotka i myszkę, bo samorząd widząc co dzieje się w innych miastach, rozpoczął kampanię, której formalnie nie da się zakazać. Jako że w Turcji wciąż popularne jest kupowanie „na kreskę”, władze dzielnicy Cankaya zaapelowały do zamożniejszych mieszkańców, aby robiąc swoje zakupy, uregulowali rachunki tych, którzy nie mogli ich sami zapłacić. Na filmikach udostępnianych w sieci widać ludzi, którzy płaczą z wdzięczność dla urzędników, którzy na to wpadli i swoich dobroczyńców…
Kilku tureckich publicystów pokusiło się o analizę tej rządowo-samorządowej rozgrywki. Yasar Akis z dziennika „Ahval” uważa, że AKP i Erdogan strzelają sobie właśnie w stopę, bo trudno oczekiwać, że wyborcy, którym się nie przelewa, lub którzy właśnie stracili pracę, będą zachwyceni faktem, że nie dostaną wsparcia. Nie każdą pomoc da się scentralizować, a małostkowość rządzących może się na nich zemścić przy urnach wyborczych.
Coś w tym może jest, bo w innym kwietniowym sondażu ponad 50 proc. badanych negatywnie oceniło działania prezydenta Erdogana. Tyle, że najbliższe wybory dopiero za 3 lata, w 100 rocznicę utworzenia Republiki Turcji. Wątpliwe, by Erdogan był uprzejmy oddać władzę w taki podniosłych okolicznościach.