Nad Bosforem mawia się, że w tureckiej polityce wszystko jest możliwe. Niewykluczone więc, iż o wynikach niedzielnych wyborów zdecydują…szybujące w górę ceny cebuli, masła i pomidorów. Ogórek i kawa mogą nie wystarczyć do zwycięstwa rządzącej od przeszło dekady Partii Sprawiedliwości i Rozwoju i Recepa Tayyipa Erdogana
– Pierwszy raz w historii kilogram cebuli kosztuje w Turcji więcej niż dolar – mówił (tym razem poważnie, bo wcześniej to samo hasło krążyło jako internetowy żart) Muharrem İnce, najpoważniejszy konkurent Recepa Tayyipa Erdogana do prezydenckiego fotela, na spotkaniu z tureckimi organizacjami handlowymi. Problem jest poważny – rok temu kilogram cebuli kosztował nieco ponad 1 lirę, dzisiaj – 6,5. Ponad 200-procentowy wzrost ceny nie nastroił wyborców pozytywnie, zwłaszcza że sporo zdrożały też pomidory, przetwory mleczne i inne produkty spożywcze. Rządząca od 16 lat AKP nie jest w stanie, mimo obietnic, poradzić sobie z galopującą inflacją i faktem, że wartość liry tureckiej jest najniższa od lat. Efekt? Partia, której głową jest urzędujący prezydent (tak, w Turcji to możliwe) i która od lat dzierży władzę w kolejnych wyborach uzyskując parlamentarną większość, zaczyna się bać. Trudno o lepszy dowód na panikę obozu rządzącego niż niedawne słowa Erdogana, który…zapowiada możliwość utworzenia koalicji w przypadku, gdyby AKP sama nie uzyskała parlamentarnej większości. Więcej: jak przewidują tureccy analitycy, dla zdesperowanej AKP potencjalnym koalicjantem mogłaby stać się nawet prokurdyjska HDP, której lider (również startujący w wyborach prezydenckich) od miesięcy przebywa w areszcie, zamknięty za rzekome wspieranie Partii Pracujących Kurdystanu!
Układy małe i duże
Rządząca partia ma jeszcze inne powody do obaw. Przepychając kilka miesięcy temu przez parlament przepisy, o wspólnym starcie kilku partii w wyborach, sama ukręciła na siebie bat. Nie tylko bowiem ona zawiązała koalicję (z mocno osłabioną partią nacjonalistyczną MHP). Zrobiły to także inne ugrupowania, które startując razem zwiększają – w myśl nowego prawa – swoje wyborcze szanse. Tym sposobem do niedzielnych wyborów pod wspólną flagą idą tak dalekie od siebie ugrupowania jak CHP (największa partia opozycyjne), licząca sobie zaledwie kilka miesięcy İYİ Partisi prowadzona przez kandydującą na prezydenta Meral Aksener, oraz maleńkie PD i SP. Liderzy tych ostatnich, choć ich program zupełnie nie pokrywa się z pomysłami „większych” partnerów, twierdzą w wywiadach, że wspólnie zamierzają walczyć o to, co dziś w Turcji najważniejsze – rozdział władzy i niezależny system sądowniczy.
Potknięcia rządzących
Na ostatniej prostej, najwyraźniej mocno już zmęczona AKP, kilka razy strzeliła sobie w stopę. Najpierw premier Binali Yildirim poinformował, że w wyborach zagłosuje 30 tysięcy Syryjczyków. – To nasi bracia i siostry, którzy otrzymali tureckie obywatelstwo – tłumaczył, ale było już za późno. Szmer niezadowolenia poniósł się po kraju, bo Turkom, choć gościnnie przyjęli uchodźców, nie podoba się, że uzyskują oni coraz więcej praw (chodzi m.in. o wstęp na uniwersytety i wakaty urzędnicze). „Nich jeżdżą ci, których stać” powiedział z kolei Recep Tayyip Erdogan, gdy jego najgroźniejszy konkurent Muharrem İnce skrytykował wysokie opłaty za nowym, stambulskim mostem Sułtana Selima. To tylko pozornie „drobiazgi”. AKP i Erdogan powinni się dziś pilnować na każdym kroku. Co z tego, że mają w garści niemal wszystkie media, a ich kampania zdominowała publiczną telewizję, skoro w mediach społecznościowych królują nowoczesne przekazy opozycji. One to – twierdzą publicyści – trafiają do młodych Turków (potężna grupa prawie 1,5 miliona wyborców, którzy będą głosować po raz pierwszy) bardziej, niż ramadanowe posiłki przed wschodem słońca, na które wyborców zapraszali Erdogan i premier Yildirim. Gdy jego konkurenci brylują na Twitterze, prezydent obiecuje… darmową kawę i ciastka. Tyle, że w sieciach kawiarni, a właściwie „pijalni kawy” na ogół spotykają się emeryci lub bezrobotni. „Nie ma chleba? Niech jedzą ciastka” – śmieje się opozycja, twierdząc, że Erdogan pokazał w ten sposób, że nie ma pomysłu na rozwiązanie problemów ekonomicznych kraju.
Wielka czwórka
Dlaczego jednak wynik wyborów parlamentarnych ma jakieś znaczenie? Kluczowe wydają się przecież wybory prezydenckie. Wyłoniony w nich kandydat zyska– o czym zadecydowano w ubiegłorocznym referendum – niemal pełnię władzy w kraju. No właśnie, niemal. Parlament wciąż decydować będzie o budżecie i będzie ustanawiał prawo, które może być nie w smak prezydentowi. Jednak to wybory prezydenckie najbardziej ekscytują nie tylko zagraniczne media, ale i rozmiłowanych w wiecach i machaniu flagami Turków. Rozgrywka zapowiada się ciekawie. Podczas kiedy przed rokiem Erdogan nie miał żadnego poważnego konkurenta, dziś jest ich aż troje. Selahattin Demirtas z kurdyjskiej HDP kampanię wyborczą prowadzi zza krat. – Jestem tu tylko dlatego, że AKP się mnie boi – mówi w swoim spocie wyborczym. O ile on nie może liczyć na ewentualne przejście do drugiej tury wyborów (choć nazywany jest kurdyjskim Obamą, Turcy nie będą raczej skłonni zagłosować na Kurda, Demirtas może za to liczyć na niezadowolonych z działań AKP Kurdów), to już pozostali kandydaci mają na to spore szanse. Meral Aksener, która przebojem wdarła się ze swoją IYI Partisi (tur.: Dobra Partia) na turecką scenę polityczną, nie jest przecież debiutantką. Była minister spraw wewnętrznych odeszła z nacjonalistycznej MHP po tym, jak jej lider, Devlet Bahçeli poparł wprowadzenie w kraju systemu prezydenckiego w miejsce sprawdzającej się lepiej lub gorzej od 94 lat demokracji parlamentarnej. Akşener, która była przeciwna tej decyzji, postanowiła stworzyć własne ugrupowanie.
– Turcja i jej obywatele są zmęczeni. Następuje erozja państwa, porządek publiczny został zaburzony. Jedynym sposobem, by to naprawić jest zmiana całego klimatu politycznego. Turcja stanie się dobra! Dobro to sprawiedliwość, odwaga i determinacja. Dobro to nadzieja, bogactwo – mówiła żywiołowo Akşener podczas konwencji założycielskiej. A że mówcą jest niemal tak dobrym, jak prezydent Erdogan, zebrani spijali jej słowa z jej ust. Nie inaczej było w trakcie kampanii wyborczej.
Jednak największym zaskoczeniem okazał się kandydat kemalistycznej CHP. Partia nie wystawiła w wyborach prezydenckich swojego lidera Kemala Kilicdaroglu (miałby on z resztą niewielkie szanse), lecz Muharrema Ince, który swego czasu przegrał wyścig o stołek szefa partii. Teraz jednak polityk wykazał się znacznie większą determinacją. Choć ince to po turecku „cienki”, polityk w trakcie kampanii nie dał Erdoganowi okazji do żartów. Rzutki, energiczny, dowcipny kandydat CHP przyciągał tłumy nie mniejsze niż Erdogan (widać to było zwłaszcza podczas wieców). To on wychodził z inicjatywą, to on był zawsze pół kroku przed urzędującym prezydentem. Gdy zaproponował debatę telewizyjną, wściekły Erdogan odmówił. Gdy zaproponował spotkania z każdym z kandydatów na prezydenta Erdogan zgodził się, ale nie chciał zaprosić Ince do Pałacu Prezydenckiego. – Najwyraźniej boi się, że przywyknę – żartował Ince nabijając sobie wyborczych punktów. – Jestem na ustach międzynarodowych dziennikarzy, ale krajowe media udają, że nie istnieję lub przerywają moje wystąpienia, by pokazać premiera – mówił podczas spotkania z wyborcami 20 czerwca.
Czy ogórek wystarczy?
Ince, zupełnie jak przed laty Erdogan, jawi się dziś jako wytrawny polityk, „zbawca” pogrążonej w chaosie i kryzysie ekonomicznym Turcji. Zapowiada nie tylko ratowanie gospodarki, ale też wypuszczenie z więzień niewinnych, „odwrót na Zachód”, uniezależnienie mediów i biznesu od „jednego człowieka” i skończenie z islamizacją kraju. – Lekcje religii w szkołach nie będą już dłużej obowiązkowe – odważnie zapowiada kandydat opozycji w kraju, w którym ponad 90 proc. obywateli wyznaje islam. Nie wszystkim jednak podobało się, że w ostatnich 16 latach budowane raczej były meczety niż szkoły czy domy kultury. Ince o tym wie i się nie boi. Jest swobodny, naturalny i pewny siebie, a jednocześnie serdeczny. Erdogan, choć pewny zwycięstwa, nie potrafi dotrzymać mu kroku. Może dlatego media społecznościowe obiegł ostatnio filmik mający ocieplić wizerunek prezydenta. Widać na nim Erdogana, który karmi psa ogórkiem. Prezydent, zorientowawszy się, że warzywo jest zimne, ogrzewa je najpierw w dłoniach. „Jak to dobrze, że są jeszcze tacy ludzie!” głoszą komentarze pod nagraniem…
Sęk w tym, że jeśli ogórek nie wystarczy, rząd i prezydent mają do dyspozycji jeszcze inne „argumenty”: Komisję Wyborczą i Trybunał konstytucyjny. Ta pierwsza wielokrotnie przymykała oko na nieprawidłowości, zaś podczas ubiegłorocznego referendum zmieniała zasady gry w trakcie głosowania dopuszczając nieostemplowane karty wyborcze. Trybunał z kolei oddalił wszystkie skargi na oczywiste zadaniem obserwatorów, nieprawidłowości. Wielu Turków jest dziś przekonanych, że kampania sobie a wybory sobie, wiadomo, kto ma je wygrać. Wiedzą też o tym startujące w wyborach partie i przeciwnicy Erdogana. Wraz z kilkoma organizacjami pozarządowymi utworzyły więc alternatywną platformę liczenia głosów. To nie wystarczy do zwycięstwa, ale przynajmniej pokaże, czy rządzący będą w niedzielę grać fair.