Archiwum autora: Marcelina Szumer-Brysz

Wolnoć Tomku w waszym domku


W Turcji panuje wolność wyznania, mamy pełną swobodę praktyk religijnych, zapewnili we wspólnym oświadczeniu przedstawiciele głównych mniejszości religijnych nad Bosforem. W tym samym czasie z więzienia wypuszczono protestanckiego pastora.

Na wspólne wystąpienie w sprawie swobody praktyk religijnych zdecydowali się przedstawiciele 18 grup religijnych. Wśród nich są prawosławny patriarcha Dimitri Bartholomew, ormiański patriarcha Stambułu Aram Ateşyan, naczelny rabin Turcji Ishak Haleva oraz przedstawiciele kościoła syryjskiego, duchowy lider kościoła chaldejskiego i protestanci.
„Sugestie, że spotykamy się z represjami są nieuzasadnione” – napisali duchowni. Wyjaśnili, że pojawiają się krytyczne głosy, fałszywie ukazujące Turcję jako kraj, w którym brak wolności religijnej i kulturalnej. „Jako przedstawiciele mniejszości religijnych czujemy się w obowiązku zareagować i poinformować opinię publiczną jaka jest prawda”.

W dalszej części oświadczenia napisano, że Turcja jest miejscem, w którym od wieków spotykały się różne religie i wierzenia, oraz zapewnienie, że mniejszości religijne mają w kraju swobodę praktykowania w zgodzie z tradycją.

Co ciekawe, oświadczenie zbiegło się w czasie ze zwolnieniem z więzienia amerykańskiego pastora z Izmiru, Andrew Brunsona. Duchowny został aresztowany w październiku 2016 roku pod zarzutem szpiegostwa i powiązań z organizatorami nieudanego puczu wojskowego. To między innymi jego zatrzymanie przedstawiano w niektórych mediach jako argument na brak wolności religijnej w Turcji i represje wobec duchownych innych wyznań.

W środowisku izmirskich chrześcijan rzeczywiście krążyły plotki o tym, że Brunson zbyt intensywnie ewangelizuje i nie podoba się to tureckim władzom.
– Bzdura. Jeśli mieli mu coś do zarzucenia to raczej fakt, że organizował różne przedsięwzięcia bez porozumienia z władzami. W Turcji tak się po prostu nie robi – mówi mi jeden z polskich księży znających pastora. Na temat pozostałych zarzutów wobec protestanckiego duchownego nie chce się wypowiadać.

Brunson wyszedł zza krat, ale to nie znaczy, że jest wolny. Pozostaje w areszcie domowym. Jeśli dojdzie do jego skazania, może spędzić w więzieniu 35 lat. Nie należy się spodziewać jego szybkiego uwolnienia. Duchowny, o którego upominał się sam prezydent USA, pozostaje dla tureckich władz kartą przetargową w walce o ekstradycję oskarżanego o organizację puczu Fethullaha Gulena. – Oddajcie nam naszego duchownego, a my wam oddamy waszego – powiedział jakiś czas temu prezydent Erdogan.
Na razie Amerykanie ani myślą odesłać Gulena do Turcji i Brunson z pewnością o tym wie, ale – jak twierdzi jego adwokat – i tak się cieszy z tej namiastki wolności, którą właśnie zyskał.

Czy Turcja znów jest „zwyczajna”?

Po dwóch latach zakończył się w Turcji stan wyjątkowy, wprowadzony po nieudanym puczu wojskowym. Zagrożenie minęło dużo wcześniej, ale prezydentowi było na rękę rządzenie dekretami. Teraz gdy osiągnął swój cel i będzie stanowił prawo w kraju, stan wyjątkowy przestał już być potrzebny.

Choć trwają wakacje, tureccy parlamentarzyści nie mają urlopów. Równo miesiąc temu odbyły się wybory prezydenckie i parlamentarne, w wyniku których Recep Tayyip Erdogan zgarnął całą władzę, a jego partia – prawie całą (razem z koalicjantem ma większość w parlamencie). Erdogan powołał właśnie rząd, na którego czele stanie, zamiast premiera, on sam. Jedną z jego pierwszych decyzji stało się – obiecywane podczas kampanii wyborczej – zniesienie stanu wyjątkowego. Zastąpiło go, zdaniem opozycji tak samo opresyjne, nowe prawo antyterrorystyczne uchwalone przez AKP.
Stan wyjątkowy w liczbach przedstawia się, jeśli można to tak ująć, imponująco. Zwolniono ponad 150 tysięcy urzędników państwowych, nauczycieli i wykładowców akademickich, zaś drugie tyle zawieszono. Zamknięto 3 tysiące szkół, uniwersytetów i akademików, prawie 189 gazet i stacji telewizyjnych. Aresztowano prawie 80 tysięcy osób (to rekord, po poprzednich puczach liczba ta wynosiła około 60 tysięcy) w tym ponad 300 dziennikarzy. Pracę straciło kilka tysięcy prawników, lekarzy, sędziów. W sądach toczy się ponad 100 tysięcy spraw przeciwko osobom oskarżonym o współudział w puczu albo wspieranie FETÖ -uważanej za terrorystyczną organizacji rezydującego w USA duchownego Fethullaha Gulena. To jego turecki rząd oskarża o bycie mózgiem nieudanego przewrotu i bezskutecznie stara się o jego ekstradycję.

Kłopotów ze stanem wyjątkowym przez cały czas jego trwania było kilka. Nikt nie wiedział co jest, a co nie jest wspieraniem terroryzmu. Pewnien mieszkaniec Aydin doniósł nawet na samego siebie. W liście do prokuratury napisał, że od 30 lat ogląda „gulenowską” telewizję. Został skazany na 7 lat więzienia. Dziesiątki ludzi zamknięto za to, że pracowali w szkołach prowadzonych przez organizację Gulena, nawet jeśli tylko tam sprzątali. Innych, bo używali komunikatora ByLock, za pomocą którego mieli się rzekomo porozumiewać organizatorzy puczu. Dwa lata temu, gdy kraj obiegła informacja, jakoby ludzie związani z ruchem Gulena „rozpoznawali się” za pomocą jednodolarówek o określonych numerach serii, Turcy w popłochu zaczęli palić banknoty. Do aresztów trafiali starzy i młodzi, ci z wykształceniem i bez. Za kratami wciąż pozostają setki matek z dziećmi, na niektóre – o czym pisałam przed rokiem – policja czekała przed drzwiami porodówek.

Określenie „gulenista” stało się wytrychem, pozwalającym pozbyć się każdej niewygodnej osoby. Przykładem niech będą rozwodzące się małżeństwa (gazety donosiły o co najmniej kilku takich przypadkach) które – w ramach zemsty – oskarżały się o współpracę z duchownym lub jego wspieranie.

Paradoks polegał na tym, że – choć AKP i Erdogan nie lubią się do tego przyznawać – władza, która w ciągu dwóch lat przeprowadziła w kraju nieprawdopodobne czystki, sama przez lata współpracowała z ruchem duchownego. AKP, po pierwszych wygranych w 2002 roku wyborach parlamentarnych, nie miała odpowiedniego zaplecza, rozdawała więc stanowiska właśnie ludziom związanym z duchownym, oni bowiem byli świetnie wykształceni. Jeśli guleniści naprawdę stworzyli państwo w państwie, opanowując najważniejsze instytucje w kraju (armia, sądownictwo), stało się to za przyzwoleniem AKP. Erdogan nawet za to przeprosił

Cóż jednak z tego.

Stan wyjątkowy zniesiono, ale to żaden powód do radości. Nie wróci to życia nauczycielowi – ostatecznie oczyszczonemu z zarzutów – który zmarł w celi, ani lekarzowi, który po usunięciu ze stanowiska, skoczył z dziesiątego piętra izmirskiego szpitala. Nie przywróci to też godności torturowanym wojskowym, policjantom czy nauczycielom, od których – jak donoszą międzynarodowe organizacje praw człowieka – przemocą wymuszano zeznania. Stan wyjątkowy – zwany w Turcji nadzwyczajnym – zniesiono, ale Turcja nigdy już nie będzie „zwyczajna”.

Turecka opozycja przegrywa mecz ostatniej szansy

Nie wystarczyła złość Turków na podwyżki cen, charyzma Muharrema Ince ani energia Meral Aksener – jedynej kobiety w wyścigu o fotel prezydenta. Choć oficjalne wyniki wyborów poznamy we wtorek, wygląda na to, że Erdogan znów ograł opozycję, dziennikarzy i analityków oraz Zachód, który miał nadzieję na zmiany.

Kilka lat temu w Stambule, podczas otwarcia stadionu noszącego imię Recepa Tayyipa Erdogana mecz rozgrywali dziennikarze i politycy. Kapitanem tych ostatnich był oczywiście premier (miesiąc później już prezydent), który swego czasu porzucił karierę piłkarza na rzecz polityki. Polityk grał z zaangażowaniem a mimo to jego zespół jeszcze w pierwszej połowie stracił aż trzy bramki. Gdy już wydawało się, że przegra – cud. Po kiepskim podaniu, premier bez trudu przejął piłkę i – podczas gdy bramkarz stał jak wryty – strzelił pierwszego gola. Potem padły jeszcze dwa. Tłumy szaleją, premier uśmiecha się jakby mówił: „Cóż, łatwizna”.

Sułtan ogrywa opozycję

Taką sama minę Erdogan miał w niedzielę wieczorem. Choć liczenie głosów wciąż trwało, a opozycja apelowała, by poczekać z ogłaszaniem zwycięstwa, wszechwładny już prezydent z uśmiechem przemawiał do tłumu swoich zwolenników. – Dzisiaj zwyciężyła demokracja, każdy z 81 milionów Turków jest dzisiaj zwycięzcą. Od jutra będziemy intensywnie pracować nad spełnieniem naszych wyborczych obietnic. Turcja wybrała dobrobyt, rozwój i budowanie kraju, który będzie liderem na świecie.
Erdogan, który zwyciężył już w pierwszej turze, otrzymując ponad 52 proc. głosów, miał na myśli nie tylko siebie, ale też swoją partię, która rządzi krajem od 16 lat. Choć AKP otrzymała „zaledwie” 42 proc. głosów, tracąc tym samym samodzielną parlamentarną większość, dzięki koalicji z nacjonalistyczną MHP (11 proc.) wprowadzi do nowego, 600 – osobowego parlamentu 343 posłów. Choć lider nacjonalistów jeszcze w trakcie kampanii zastrzegał, że jeśli AKP będzie dalej popełniać stare błędy, MHP nie będzie jej popierać, trudno dać wiarę tym słowom. To przecież jedynie dzięki poparciu MHP udało się przepchnąć przez parlament zmiany konstytucji, dające prezydentowi nieograniczoną władzę. Choć po referendum mającym zatwierdzić lub odrzucić te zmiany, opozycja, która przegrała o włos, złapała wiatr w żagle, nie wystarczyło to do zwycięstwa w niedzielnych wyborach. Kandydat CHP Muharrem Ince, jedyny, który mógł zagrozić Erdoganowi, uzyskał nieco ponad 30 proc. głosów, podczas gdy Meral Aksener, uważana za czarnego konia wyborów, zaledwie 7 proc, mniej niż prowadzący kampanię z więzienia lider prokurdyjskiej HDP Salahattin Demirtas (prawie 8,5 proc.). Również koalicja kemalistycznej CHP z liczącą sobie zaledwie kilka miesięcy Dobrą Parią (IYI Parti), nie przyniosła spodziewanego wyniku. CHP uzyskała 22 proc, a partia Aksener dokładnie 10 proc (tyle wynosi próg wyborczy). Razem wprowadzą do parlamentu 192 posłów. Wśród przegranych prawdziwym zwycięzcą okazała się kurdyjska HDP. Choć nie zawiązała żadnej koalicji, a kilkudziesięciu jej posłów zostało pozbawionych immunitetu i zamkniętych w więzieniach za rzekome wspieranie terroryzmu, w wyborach uzyskała prawie 12 proc., co jest równoznaczne z wprowadzeniem do parlamentu 67 posłów. Dla Kurdów (MHP zwyciężyło we wschodnich regionach kraju, w gdzie większość stanowią Kurdowie, głosujący przedtem na AKP) to prawdziwy sukces.

Głosowanie przez stemplowanie

Dopiero za kilka dni będzie widomo, w jaki sposób głosowali młodzi, a w jaki starsi Turcy, jak wykształceni i ci, którzy ukończyli zaledwie szkoły podstawowe. Dziś wiadomo jedno: żadna z opozycyjnych partii nie przekonała twardego elektoratu AKP, do zmiany zdania i oddania głosów właśnie na nią. Muharrem Ince uzyskał co prawda lepszy wynik niż jego partia, zagłosował jednak na niego stały elektorat CHP i nikt więcej. Turcja oficjalnie już stała się – jak żartują niektórzy – sułtanatem, w którym niepodzielne rządy sprawował będzie, przynajmniej przez najbliższych 5 lat, Recep Tayyip Erdogan. Prezydent stanie teraz na czele rządu, „przejmie” system sądowniczy a jego dekrety będą miały moc ustawy. Będzie też mógł, przynajmniej jeden raz, samodzielnie zdecydować o budżecie kraju. Oficjalne wyniki Komisja Wyborcza poda we wtorek, wtedy też rozpatrzy skargi, na nieprawidłowości, do jakich doszło, bo – jak twierdzą tureccy publicyści – dojść musiało, w trakcie głosowania. A trochę ich jest. Zagranicznym obserwatorom nie pozwolono, ze względu na rzekome zagrożenie terrorystyczne, udać się na wschód kraju. Kilku z nich w ogóle do Turcji nie wpuszczono. – Obserwatorzy są od obserwowania, a nie robienia polityki – argumentował premier Binali Yildirim. Na szczęście tam, gdzie obserwatorów nie było, byli zwyczajni wyborcy. To ich amatorskie nagrania można było obejrzeć na stronie opozycyjnej gazety Cumhuriyet. Widać na nich, jak jeden z członków komisji wyborczej w Erzurum, jedna po drugiej ostemplowuje (Turcy nie zaznaczają przy kandydatach „krzyżyka”, lecz przykładają w odpowiednim miejscu stempel) karty wyborcze w miejscu, gdzie widnieje symbol AKP. Ten sam proceder dotyczył kart z kandydatami na prezydenta. W Diyarbakir ktoś próbował wnieść nieostęplowane karty wyborcze. Gdzieś zatrzymano auto z zaplombowanymi urnami wyborczymi, które zamierzano podmienić, gdzieś – jeszcze przed liczeniem głosów – wśród śmieci walały się karty do głosowania, na których zaznaczono kandydatów innych niż AKP i Erdogan. Po Izmirze krążyła plotka o znikającym z kart do głosowania tuszu, dzięki któremu członkowie komisji mogli ponownie ostemplować karty zgodnie z wytycznymi „z góry”. Zdarzyły się bójki między wyborcami, a nawet ofiary śmiertelne. Mehmet Siddik Durmaz z IYI Parti został zastrzelony w Erzurum podczas głosowania. Wielu Turków, zwłaszcza popierających opozycję, udało się do lokali wyborczych na liczenie głosów (mają do tego prawo). By uniknąć fałszerstw, robili zdjęcia i dzielili się w Internecie protokołami ze swoich komisji.

Opozycja: najgorsze przed nami

– Akceptuję wyniki, ale moim zdaniem te wybory nie były ani sprawiedliwe ani uczciwe – mówił w niedzielę wieczorem Ümit Özdağ z IYI Parti. – Dochodziło do wielu nieprawidłowości.
Wygląda jednak na to, że tym razem to nie one zadecydowały o wyniku. Wyniki podawane przez niezależną platformę liczenia głosów Adil Secim Platformu, niewiele różniły się od tych, które podała rządowa agencja Anadolu.- Przyjmuję do wiadomości wyniki wyborów, ale mam świadomość, że właśnie uchwalono w Turcji jednoosobowy reżim. To bardzo niebezpieczne i wszyscy zapłacimy za to wysoką cenę – mówił Muharrem Ince.
Rzeczywiście, jest się czego bać. Już w poprzedniej kadencji niweygodnym parlamentarzystom głosami AKP odebrano immunitety i oskarżono o terroryzm. Teraz może się stać tak samo, z tym, że parlament nie będzie już Erdoganowi potrzebny do usuwania wrogów.
Nie wszyscy jeszcze o tym wiedzą. Na razie cieszą się z wyniku i z faktu, że pierwszy raz od miesięcy, wartość dolara odrobinę spadła.

Turecka cebula wyborcza

Nad Bosforem mawia się, że w tureckiej polityce wszystko jest możliwe. Niewykluczone więc, iż o wynikach niedzielnych wyborów zdecydują…szybujące w górę ceny cebuli, masła i pomidorów. Ogórek i kawa mogą nie wystarczyć do zwycięstwa rządzącej od przeszło dekady Partii Sprawiedliwości i Rozwoju i Recepa Tayyipa Erdogana

– Pierwszy raz w historii kilogram cebuli kosztuje w Turcji więcej niż dolar – mówił (tym razem poważnie, bo wcześniej to samo hasło krążyło jako internetowy żart) Muharrem İnce, najpoważniejszy konkurent Recepa Tayyipa Erdogana do prezydenckiego fotela, na spotkaniu z tureckimi organizacjami handlowymi. Problem jest poważny – rok temu kilogram cebuli kosztował nieco ponad 1 lirę, dzisiaj – 6,5. Ponad 200-procentowy wzrost ceny nie nastroił wyborców pozytywnie, zwłaszcza że sporo zdrożały też pomidory, przetwory mleczne i inne produkty spożywcze. Rządząca od 16 lat AKP nie jest w stanie, mimo obietnic, poradzić sobie z galopującą inflacją i faktem, że wartość liry tureckiej jest najniższa od lat. Efekt? Partia, której głową jest urzędujący prezydent (tak, w Turcji to możliwe) i która od lat dzierży władzę w kolejnych wyborach uzyskując parlamentarną większość, zaczyna się bać. Trudno o lepszy dowód na panikę obozu rządzącego niż niedawne słowa Erdogana, który…zapowiada możliwość utworzenia koalicji w przypadku, gdyby AKP sama nie uzyskała parlamentarnej większości. Więcej: jak przewidują tureccy analitycy, dla zdesperowanej AKP potencjalnym koalicjantem mogłaby stać się nawet prokurdyjska HDP, której lider (również startujący w wyborach prezydenckich) od miesięcy przebywa w areszcie, zamknięty za rzekome wspieranie Partii Pracujących Kurdystanu!

Układy małe i duże

Rządząca partia ma jeszcze inne powody do obaw. Przepychając kilka miesięcy temu przez parlament przepisy, o wspólnym starcie kilku partii w wyborach, sama ukręciła na siebie bat. Nie tylko bowiem ona zawiązała koalicję (z mocno osłabioną partią nacjonalistyczną MHP). Zrobiły to także inne ugrupowania, które startując razem zwiększają – w myśl nowego prawa – swoje wyborcze szanse. Tym sposobem do niedzielnych wyborów pod wspólną flagą idą tak dalekie od siebie ugrupowania jak CHP (największa partia opozycyjne), licząca sobie zaledwie kilka miesięcy İYİ Partisi prowadzona przez kandydującą na prezydenta Meral Aksener, oraz maleńkie PD i SP. Liderzy tych ostatnich, choć ich program zupełnie nie pokrywa się z pomysłami „większych” partnerów, twierdzą w wywiadach, że wspólnie zamierzają walczyć o to, co dziś w Turcji najważniejsze – rozdział władzy i niezależny system sądowniczy.

Potknięcia rządzących

Na ostatniej prostej, najwyraźniej mocno już zmęczona AKP, kilka razy strzeliła sobie w stopę. Najpierw premier Binali Yildirim poinformował, że w wyborach zagłosuje 30 tysięcy Syryjczyków. – To nasi bracia i siostry, którzy otrzymali tureckie obywatelstwo – tłumaczył, ale było już za późno. Szmer niezadowolenia poniósł się po kraju, bo Turkom, choć gościnnie przyjęli uchodźców, nie podoba się, że uzyskują oni coraz więcej praw (chodzi m.in. o wstęp na uniwersytety i wakaty urzędnicze). „Nich jeżdżą ci, których stać” powiedział z kolei Recep Tayyip Erdogan, gdy jego najgroźniejszy konkurent Muharrem İnce skrytykował wysokie opłaty za nowym, stambulskim mostem Sułtana Selima. To tylko pozornie „drobiazgi”. AKP i Erdogan powinni się dziś pilnować na każdym kroku. Co z tego, że mają w garści niemal wszystkie media, a ich kampania zdominowała publiczną telewizję, skoro w mediach społecznościowych królują nowoczesne przekazy opozycji. One to – twierdzą publicyści – trafiają do młodych Turków (potężna grupa prawie 1,5 miliona wyborców, którzy będą głosować po raz pierwszy) bardziej, niż ramadanowe posiłki przed wschodem słońca, na które wyborców zapraszali Erdogan i premier Yildirim. Gdy jego konkurenci brylują na Twitterze, prezydent obiecuje… darmową kawę i ciastka. Tyle, że w sieciach kawiarni, a właściwie „pijalni kawy” na ogół spotykają się emeryci lub bezrobotni. „Nie ma chleba? Niech jedzą ciastka” – śmieje się opozycja, twierdząc, że Erdogan pokazał w ten sposób, że nie ma pomysłu na rozwiązanie problemów ekonomicznych kraju.

Wielka czwórka

Dlaczego jednak wynik wyborów parlamentarnych ma jakieś znaczenie? Kluczowe wydają się przecież wybory prezydenckie. Wyłoniony w nich kandydat zyska– o czym zadecydowano w ubiegłorocznym referendum – niemal pełnię władzy w kraju. No właśnie, niemal. Parlament wciąż decydować będzie o budżecie i będzie ustanawiał prawo, które może być nie w smak prezydentowi. Jednak to wybory prezydenckie najbardziej ekscytują nie tylko zagraniczne media, ale i rozmiłowanych w wiecach i machaniu flagami Turków. Rozgrywka zapowiada się ciekawie. Podczas kiedy przed rokiem Erdogan nie miał żadnego poważnego konkurenta, dziś jest ich aż troje. Selahattin Demirtas z kurdyjskiej HDP kampanię wyborczą prowadzi zza krat. – Jestem tu tylko dlatego, że AKP się mnie boi – mówi w swoim spocie wyborczym. O ile on nie może liczyć na ewentualne przejście do drugiej tury wyborów (choć nazywany jest kurdyjskim Obamą, Turcy nie będą raczej skłonni zagłosować na Kurda, Demirtas może za to liczyć na niezadowolonych z działań AKP Kurdów), to już pozostali kandydaci mają na to spore szanse. Meral Aksener, która przebojem wdarła się ze swoją IYI Partisi (tur.: Dobra Partia) na turecką scenę polityczną, nie jest przecież debiutantką. Była minister spraw wewnętrznych odeszła z nacjonalistycznej MHP po tym, jak jej lider, Devlet Bahçeli poparł wprowadzenie w kraju systemu prezydenckiego w miejsce sprawdzającej się lepiej lub gorzej od 94 lat demokracji parlamentarnej. Akşener, która była przeciwna tej decyzji, postanowiła stworzyć własne ugrupowanie.
– Turcja i jej obywatele są zmęczeni. Następuje erozja państwa, porządek publiczny został zaburzony. Jedynym sposobem, by to naprawić jest zmiana całego klimatu politycznego. Turcja stanie się dobra! Dobro to sprawiedliwość, odwaga i determinacja. Dobro to nadzieja, bogactwo – mówiła żywiołowo Akşener podczas konwencji założycielskiej. A że mówcą jest niemal tak dobrym, jak prezydent Erdogan, zebrani spijali jej słowa z jej ust. Nie inaczej było w trakcie kampanii wyborczej.
Jednak największym zaskoczeniem okazał się kandydat kemalistycznej CHP. Partia nie wystawiła w wyborach prezydenckich swojego lidera Kemala Kilicdaroglu (miałby on z resztą niewielkie szanse), lecz Muharrema Ince, który swego czasu przegrał wyścig o stołek szefa partii. Teraz jednak polityk wykazał się znacznie większą determinacją. Choć ince to po turecku „cienki”, polityk w trakcie kampanii nie dał Erdoganowi okazji do żartów. Rzutki, energiczny, dowcipny kandydat CHP przyciągał tłumy nie mniejsze niż Erdogan (widać to było zwłaszcza podczas wieców). To on wychodził z inicjatywą, to on był zawsze pół kroku przed urzędującym prezydentem. Gdy zaproponował debatę telewizyjną, wściekły Erdogan odmówił. Gdy zaproponował spotkania z każdym z kandydatów na prezydenta Erdogan zgodził się, ale nie chciał zaprosić Ince do Pałacu Prezydenckiego. – Najwyraźniej boi się, że przywyknę – żartował Ince nabijając sobie wyborczych punktów. – Jestem na ustach międzynarodowych dziennikarzy, ale krajowe media udają, że nie istnieję lub przerywają moje wystąpienia, by pokazać premiera – mówił podczas spotkania z wyborcami 20 czerwca.

Czy ogórek wystarczy?

Ince, zupełnie jak przed laty Erdogan, jawi się dziś jako wytrawny polityk, „zbawca” pogrążonej w chaosie i kryzysie ekonomicznym Turcji. Zapowiada nie tylko ratowanie gospodarki, ale też wypuszczenie z więzień niewinnych, „odwrót na Zachód”, uniezależnienie mediów i biznesu od „jednego człowieka” i skończenie z islamizacją kraju. – Lekcje religii w szkołach nie będą już dłużej obowiązkowe – odważnie zapowiada kandydat opozycji w kraju, w którym ponad 90 proc. obywateli wyznaje islam. Nie wszystkim jednak podobało się, że w ostatnich 16 latach budowane raczej były meczety niż szkoły czy domy kultury. Ince o tym wie i się nie boi. Jest swobodny, naturalny i pewny siebie, a jednocześnie serdeczny. Erdogan, choć pewny zwycięstwa, nie potrafi dotrzymać mu kroku. Może dlatego media społecznościowe obiegł ostatnio filmik mający ocieplić wizerunek prezydenta. Widać na nim Erdogana, który karmi psa ogórkiem. Prezydent, zorientowawszy się, że warzywo jest zimne, ogrzewa je najpierw w dłoniach. „Jak to dobrze, że są jeszcze tacy ludzie!” głoszą komentarze pod nagraniem…
Sęk w tym, że jeśli ogórek nie wystarczy, rząd i prezydent mają do dyspozycji jeszcze inne „argumenty”: Komisję Wyborczą i Trybunał konstytucyjny. Ta pierwsza wielokrotnie przymykała oko na nieprawidłowości, zaś podczas ubiegłorocznego referendum zmieniała zasady gry w trakcie głosowania dopuszczając nieostemplowane karty wyborcze. Trybunał z kolei oddalił wszystkie skargi na oczywiste zadaniem obserwatorów, nieprawidłowości. Wielu Turków jest dziś przekonanych, że kampania sobie a wybory sobie, wiadomo, kto ma je wygrać. Wiedzą też o tym startujące w wyborach partie i przeciwnicy Erdogana. Wraz z kilkoma organizacjami pozarządowymi utworzyły więc alternatywną platformę liczenia głosów. To nie wystarczy do zwycięstwa, ale przynajmniej pokaże, czy rządzący będą w niedzielę grać fair.

Oliwna wojna propagandowa

Turecka operacja w syryjskim Afrin trwa już od miesiąca. Równocześnie ze starciami tureckich żołnierzy z kurdyjską milicją YPG, trwa walka w mediach i Internecie.

Punktów jest piętnaście i wszystkie są bardzo jasne. O tureckich żołnierzach biorących udział w operacji „Gałąź oliwna” można pisać tylko dobrze. Na przykład, że narażają życie by bronić granic ojczyzny przed terrorystami. Zbrojnych działań tureckiej armii, które Syria uważa za wrogie, nie wolno krytykować. „Wypadki” przy pracy (na przykład śmierć cywilów) – pomijać. Takie wytyczne premier Binali Yildirim miał przekazać tureckim dziennikarzom na specjalnym spotkaniu.
– Nie mamy możliwości pokazywać prawdy – mówi Hamza Gul, dziennikarz jednej z nielicznych już opozycyjnej telewizji.
I rzeczywiście. Podczas gdy z zagranicznych agencji można się dowiedzieć, że w trakcie walk zginęli cywile a zabytkowe dzielnice Afrin zostały zniszczone, w turecki gazety i telewizje nawet się o tym nie zająknęły. Przekaz jest jasny: my jesteśmy dobrzy i to co robimy jest dobre. Oni są źli. Turcy, którzy – jak Amerykanie – wychowywani są w wielkim szacunku dla własnej armii i swoich żołnierzy, wieżą w to, co widzą i nie zadają zbędnych pytań. Rząd wystarczająco długo używał już YPG jako straszaka i wystarczająco skutecznie na powrót rozniecił konflikt z PKK, by dziś ktokolwiek miałby być przeciw operacji w Syrii. Ci z resztą, którzy odważą się wychylić, jak w banku mają zarzuty o wspieranie terroryzmu. Nie warto więc ryzykować, operację – prócz zwykłych ludzi – poparła więc opozycja. Jednego nie da się ukryć: że giną tureccy żołnierze. Ale cóż, taki już ich los, cały kraj będzie ich czcić jako bohaterów, a tureckie dzieci na pamięć będą znały ich nazwiska.

Ale nie tylko Turcja wytacza propagandowe działa. W mediach społecznościowych, na stronach powiązanych z YPG i PKK, co dnia pojawiają się zdjęcia rzekomych ofiar tureckich działań. Pokrwawione dzieci, ostrzelane budynki, płaczące kobiety. Ostatnio lotem błyskawicy rozprzestrzenił się news, jakoby Turcy użyli w Afrin broni chemicznej. I choć z pewnością są dziś w Afrin przestraszone dzieci i bezradne kobiety okazuje się, że wiele z tych zdjęć zrobionych było kilka lat temu. Przedstawiają zupełnie inne ataki. Niektóre nie maja z Syrią nic wspólnego, bo zrobione zostały np. w Iraku.

Rząd Turecki nie pozostaje na to obojętny. Sztab ludzi musi co dzień śledzić media społecznościowe „wroga”. Ambasady zamieszczają na swoich stronach „oszukane” i prawdziwe zdjęcia ze stosownym komentarzem. Rodakom już nie muszą, ale zachodowi chcą pokazać zachodowi prawdę o kurdyjskiej propagandzie. Nie będzie łatwo, ale może się udać. Turcja ma do dyspozycji potężną machinę medialną, YPG – tylko (?) Internet.

Gałązka nie całkiem oliwna

Ochrona własnych granic i walka terrorystami – tak Turcy wyjaśniają swoją obecność w Syrii. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Ankara angażuje się w dawno wygraną bitwę jedynie w celach wizerunkowych. Bez względu na powody operacja „Gałąź Oliwna” nie ma nic wspólnego z niesieniem pokoju, za to mocno komplikuje i tak już trudną sytuację w Syrii.

Operacja „Gałąź Oliwna” dla nikogo nie jest niespodzianką. Ankara dawno już wyznaczyła w Syrii strefy bezpieczeństwa — granice, których przekroczenie przez walczących z Państwem Islamskim Kurdów, będzie skutkowało zbrojną odpowiedzią Turcji. Po ostrzale artyleryjskim celów zlokalizowanych w pobliżu Afrin (miejscowość, z której z udziałem Kurdów, już jakiś czas temu wyparto ISIL), który rozpoczął się 20 stycznia, tureccy żołnierze przekroczyli granice z Syrią i – wspólnie z popierającą ich i szkoloną przez nich – Wolną Armią Syryjską – przejęły kontrolę nad 11 pozycjami zajmowanymi dotąd przez Kurdów. Jak podaje Ankara, na razie „zdobyto”otaczające Afrin wioski Shankal, Qorne, Bali, Adah Manli, Kita, Kordo i Bibno. Prócz walki zbrojnej, rozpoczęła się też wojna informacyjna. Według Kurdów, w wyniku działań tureckiej armii giną cywile, Ankara utrzymuje tym czasem, że YPG wykorzystuje syryjskie dzieci jako żywe tarcze. Minister Spraw Zagranicznych Mevlüt Çavuşoğlu za każdym razem podkreśla też, że operacja wymierzona jest w ISIL.

Społeczność międzynarodowa – skądinąd słusznie – nie traktuje tych deklaracji poważnie. To przecież początkowa bierność Turcji w walce z kalifatem (Ankarę oskarżano nawet o to, że kupuje od terrorystów ropę i pozwala im leczyć się w swoich szpitalach) umożliwiła Rosji wejście do Syrii. Walka z ISIL zawsze była dla Turcji na drugim planie i Ankarze przyszło za to zapłacić wyłączeniem z grona państw, które będą decydować o przyszłości Syrii.

Nad Bosforem nie brak publicystów, którzy twierdzą, że w przypadku operacji „Gałąź Oliwna” większe niż militarne, jest jej znaczenie wizerunkowe. Erdogan chce pokazać swoim obywatelom, że liczy się w regionie. „Ta operacja ma przywrócić utraconą dumę narodowi tureckiemu” – donosi AL MONITOR. Wskazują na to nie tylko wypowiedzi rządu, ale też tureckiej opozycji, która w większości poparła interwencję.
Nie miała wyjścia. Każda krytyka zostałaby przez rząd skrupulatnie wykorzystana. Gdyby ktokolwiek opowiedział się dziś przeciw operacji, natychmiast naraziłby się na oskarżenia o sprzyjanie terrorystom. – Żaden kraj nie chciałby terrorystów przy swojej granicy. Niepokoimy się o bezpieczeństwo naszych granic, ale wierzymy w naszych żołnierzy – zapewniał kilka dni temu lider CHP Kemal Kılıçdaroğlu, ten sam, który w maju zorganizował wielomilionowy marsz przeciw działaniom rządu i Erdogana. On i jego partyjni koledzy podczas konferencji prasowych recytują dziś rządowe slogany o „integralności terytorialnej”, „wielkiej tureckiej armii” i „dzielnych żołnierzach, którzy w glorii powrócą do Turcji”. Słuchając ich trudno oprzeć się wrażeniu, że mówią raczej to, co chce usłyszeć głodny jakiegokolwiek sukcesu naród niż to, co myślą.
Po tym, jak Serpil Kemalbay z prokurdyjskiej HDP nazwał operację początkiem inwazji i zaczął nawoływać Turków, by wyszli na ulicę, by się jej sprzeciwić, prezydent Erdogan publicznie zagroził członkom jego partii, żeby nie wychodzili z domów. Tylko w poniedziałek aresztowano 26 osób protestujących przeciw obecności tureckich żołnierzy w Syrii.

Zaskakujące może być jednak co innego. Stany Zjednoczone, też wyraziły pełne zrozumienie i aprobatę dla operacji. – Obawy Turcji dotyczące bezpieczeństwa są w pełni uzasadnione – mówił dziennikarzom amerykański sekretarz obrony generał Jim Mattis. – To jedyny kraj NATO, na którego terenie działają rebelianci, łatwo więc zrozumieć lęk, że konflikt rozszerzy się poza granice Syrii. Zapewnił też, że nim Turcja rozpoczęła operację, poinformowała USA, że ostrzela cele YPG w Syrii a jej operacja nie narusza integralności terytorialnej pogrążonego w wojnie kraju. Ani słowem nie zająknął się przy tym, że terroryści, z którymi dziś walczy Turcja to ci sami ludzie, którym USA od miesięcy dostarczają broń i traktują jako sojusznika w walce z samozwańczym kalifatem.

– Amerykanie, którzy wciąż prowadzą walkę z niedobitkami ISIL wysyłają sprzeczne komunikaty dotyczące wsparcia tureckiej operacji. Z jednej strony ogłaszają utworzenie 30 tysięcznych sił bezpieczeństwa w syryjsko-tureckiej strefie przygranicznej, z drugiej strony odżegnują się od wszelkiej pomocy udzielanej YPG w rejonie miejscowości Afrin i rozumieją obawy Turcji dotyczące ochrony swoich południowych granic przed działaniami terrorystycznymi. Najwyraźniej nie chcą stracić sojusznika jakim jest Turcja, z drugiej strony dalej chcą walczyć z ISIL cudzymi rękami pomagając YPG gdzie indziej. – mówi mi wojskowy ekspert ds. bezpieczeństwa analizujący dla NATO sytuację na Bliskim Wschodzie.
Jego zdaniem swoją operacją militarną Turcja może przyprzeć USA do muru i zmusić, by dokonały wyboru pomiędzy sojusznikiem z NATO, a wspieranymi przez siebie bojownikami kurdyjskimi. – USA będą chciały dalej balansować w regionie a w sytuacji gdyby Turcja zechce rozwiązać konflikt z Kurdami militarnie, zrobią wszystko by do tego nie dopuścić.

Przypomina, że turecka operacja poprzedzona została konsultacjami wojskowymi zarówno w Moskwie jak i w Waszyngtonie a buńczuczne wypowiedzi Syryjskiego rządu o strącaniu każdego samolotu, który naruszy przestrzeń powietrzną Syrii okazały się tylko oświadczeniami, bowiem przestrzeń powietrzną nad Syrią i tak kontroluje Rosja. Amerykanie natomiast prawdopodobnie poinformowali o niej swoich kurdyjskich „podopiecznych” i główne siły YPG zostały wycofane na bezpieczne pozycje.

Operacja trwa, zginęło w niej dotąd czterech tureckich żołnierzy. Pozostałym, na syryjsko-tureckim pograniczu, grała dziś orkiestra wystrojona w stroje osmańskie.

Bardzo groźny słownik

Pokwitanie? Gotowość dziewięciolatki do małżeństwa i rodzenia dzieci. Małżeństwo? Sposób na ochronę przed grzechem. Na stronie tureckiej Rady ds. Religii (Diyanet) znalazł się słownik terminów religijnych, który zbulwersował Turków.

– W tym kraju trzeba mieć 18 lat, by kupić papierosy lub alkohol, ale zdaniem imamów wystarczy 9, by wyjść za mąż! – denerwuje się Ayhan Eskikalci, mój znajomy, ojciec 6 – letnich bliźniaczek.

Trudno mu wyobrazić sobie, o czym właściwie myśleli państwowi urzędnicy, jakimi są przedstawiciele Diyanet’u, tworząc kuriozalne hasła internetowego słownika.

Na stronie przeczytać można, że dolną granicą dla zamążpójścia dziewczynki jest 9, a ożenku dla chłopca 12 rok życia. „Wtedy dziewczęta mogąstać się matkami a chłopcy ojcami”. Przy haśle znalazł się zapis, że taki wiek przewidziany jest w prawodawstwie islamskim (a w Turcji szariat przecież nie obowiązuje), nie jest więc tak, jak ogłosiły niektóre tureckie media, że Diyanet pragnie wydawać za mąż dzieci. A jednak powiało grozą.

Przecież niespełna dwa miesiące temu rząd dał urzędnikom religijnym prawo udzielania ślubów, zrównując ceremonię w meczecie z cywilną.

Przecież nie minął rok, odkąd posłowie próbowali przeforsować projet, wg którego gwałciciel, który pojmie za żonę swoją ofiarę, uniknie kary.

Przecież Turcja jest tym europejskim krajem, w którym odsetek małżeństw wśród dzieci jest najwyższy.

Przecież zaledwie kilka tygodni temu 15 latka, wydana wbrew swej woli za chłopaka, który ją zgwałcił, zabiła męża.

Urzędnicy Diyanet tłumaczą, że słownikowe definicje zostały wyjęte z kontekstu, a mediom przypisują złą wolę.
Mój przyjaciel Ayhan złą wolę przypisuje Radzie. Nie dziwię mu się. Ma przecież dwie córki…

Nowa prezydent Turcji?

Renesans demokracji, powrót do system parlamentarnego, walka z terroryzmem i wolne media – to główne założenia programu Dobrej Partii Meral Akşener. Jej liderka już dziś przedstawiana jest jako kontrkandydatka Erdogana w wyborach prezydenckich.

Choć partia założona przez Meral Akşener działa już od kilku miesięcy, kwestia nazwy rozstrzygnięta została dopiero kilka dni temu. Zamiast długiej i patetycznej, koniecznie ze słowem republika, sprawiedliwość, lud – w jakich dotąd lubowali się tureccy politycy, Akşener postawiła na prostotę: Iyi Partisi to po prostu Dobra Partia. Jej logo to żółte słoneczko (niektórzy krytykują je, jako nawiązujące do loga rządzącej AKP, której symbolem jest rozświetlona żarówka, ale przecież nikt nie ma monopolu na światło) a hasło „Turcja stanie się dobra” za genialne musieli uznać nawet jej przeciwnicy.

Trudno się dziwić. Meral Akşener nie jest przecież na tureckiej scenie politycznej żółtodziobem. Była minister spraw wewnętrznych odeszła z nacjonalistycznej partii MHP po tym, jak jej lider, Devlet Bahçeli poparł wprowadzenie w kraju systemu prezydenckiego w miejsce sprawdzającej się lepiej lub gorzej od 94 lat demokracji parlamentarnej. Akşener, która była przeciwna tej decyzji, postanowiła stworzyć własne ugrupowanie.

– Turcja i jej obywatele są zmęczeni. Następuje erozja państwa, porządek publiczny został zaburzony. Jedynym sposobem by to naprawić jest zmiana całego klimatu politycznego. Turcja stanie się dobra! Dobro to sprawiedliwość, odwaga i determinacja. Dobro to nadzieja, bogactwo – mówiła żywiołowo Akşener podczas konwencji założycielskiej. A że mówcą jest niemal tak dobrym, jak prezydent Erdogan, zebrani spijali jej słowa z jej ust.

Dobra Partia liczy na głosy obywateli o poglądach centroprawicowych, ale może się okazać, że podbije również serca Turków, którzy dotąd głosowali na opozycyjną CHP i rządzącą AKP. Wyborcy poirytowani niemocą tej pierwszej i rozczarowani totalitarnymi metodami drugiej, od dawna potrzebowali powiewu świeżości. Ci, którzy decyzję MHP o poparciu systemu prezydenckiego uznali za zdradę stanu, właściwie nie mają dziś innej sensownej opcji.

Na razie są obietnice. Akşener zamierza uczynić turecką gospodarkę jedną z największych na świecie (na razie nie wyjaśnia jak tego dokona), poprawić jakości edukacji i zreformować sądownictwo tak, by stało się ono niezależne od polityki. – Decyzje sądów są dziś dla Turków groźniejsze, niż kule wroga – twierdzi liderka i dodaje, że podstawą demokracji są wolne media. Program partii przewiduje też powrót do systemu parlamentarnego. Czy w sytuacji, gdy niemal połowa Turków nie chce, by wyłącznie prezydent rządził państwem, gdy zamknięto ponad 100 tytułów prasowych, a ponad 200 dziennikarzy siedzi w więzieniach, można dziwić, że Akşener jawi się jako „zbawicielka” Turków?

Ktokolwiek bierze się dziś w Turcji za politykę musi obiecać walkę z FETÖ – organizacją Fethullaha Gulena, oskarżanego o organizację nieudanego puczu 15 lipca 2015 roku. Akşener nie tylko to obiecała, ale też wykorzystała okazję, by wypomnieć Erdoganowi i AKP, że to dzięki ich wsparciu organizacja urosła w siłę.

Ci ostrzegają ją z kolei przed „szpiegami” Gulena, którzy z pewnością będą próbowali przeniknąć w struktury nowego ugrupowania. Według tureckich publicystów jest to – na razie subtelna – przestroga dla Aksener, by przestała się wychylać i nie kandydowała w wyborach prezydenckich, które mają się odbyć w 2019 roku. Dotąd Erdogan nie miał właściwie żadnej sensownej konkurencji, tym czasem lubiana Aksener zapowiedziała, że będzie kandydować.
– Nie boję się aresztowania – mówiła w rozmowie z dziennikarzami gazety Hurryet. – Jeśli mają przeciwko mnie jakieś dowody, niech mnie aresztują. Lecz jeśli aresztują mnie nie mogąc mi nic udowodnić, niech nie nazywają się honorowymi ludźmi.

Jak potoczą się losy nowego ugrupowania jeszcze nie wiadomo, rządzący nie mogą sobie jednak pozwolić na to, by ją zlekceważyć. To przecież AKP zgarnęła władzę zaledwie rok po tym, jak powstała…

Chopin przegrał z islamizacją

Islamizacja Turcji postępuje od lat. Najpierw – trochę jakby tylnymi drzwiami – konserwatywny rząd uchwalił przepisy pozwalające tak uczennicom, jak i nauczycielkom na noszenie chust w szkołach. Później doszły urzędy państwowe i wyższe uczelnie a na końcu, przed kilkoma laty, parlament. Liberałom już wtedy wydawało się, że to koniec świata.

Jakże się pomylili!

Oto z podstawy programowej zniknęła w tym roku teoria ewolucji. Darwin przegrał z Koranem, w tureckiej szkole zatriumfował kreacjonizm. Oberwało się z resztą nie tylko Darwinowi. Podręczniki zostały odchudzone z „europocentryzmu”. W zamian uczniowie dostali solidną porcję wiedzy o odkryciach islamskich uczonych, islamskiej poezji i literaturze i w ogóle historii oraz obyczajach osmańskich.

Tak, jakby nie można było uczyć i o jednych i o drugich uczonych (można, ale po co). W ten sposób nie wychowa się całych zastępów dobrych muzułmanów, a taki jest cel prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana który informował ostatnio, że nie spocznie, póki tureckie meczety nie wypełnią się ludźmi).

Pierwsze efekty „nowego wychowania” są już widoczne, podczas niedawnego pogrzebu młodego żołnierza który zginął w Hakkari na wschodzie Turcji, jego koledzy skandowali „Allahu Akbar” – „Bóg jest wielki”, zakłócając wykonanie Marsza Żałobnego Szopena.

Chopin niestety nie był muzułmaninem. Przykry ten fakt dostrzegło tureckie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i – zainspirowane wydarzeniem z Hakkari – nakazało, żeby podczas pogrzebów wojskowych (a tych niestety w ostatnich dwóch latach znacznie przybyło, co dzień jakiś poborowy ginie na wschodzie kraju w walkach z Partią Pracujących Kurdystanu) zamiast – jak dotychczas – „Marsza żałobnego”, wykonywać utwór Itri’s “Segah Tekbir” tworzącego w czasach osmańskich tureckiego kompozytora zwanego Itri z tekstami zaczerpniętymi z Koranu.

Podobno – tak twierdzą tureckie władze – muzyka zakorzeniona w ich kulturze lepiej oddaje to za co walczyli i za co zginęli tureccy żołnierze – męczennicy. Ich pogrzeby powinny odpowiadać moralnym wartościom narodu i cywilizacji z której wyrósł.

A że nie każdy żołnierz jest głęboko wierzącym muzułmaninem?

I na to znalazła się odpowiedź:
“Muzyka cudzoziemca nie jest odpowiednia dla naszych zmarłych” – stwierdził Lokman Aylar z Fundacji Tureckich Weteranów. Pierwsze pogrzeby z nową „ścieżką dźwiękową” już się odbyły.

Chopin przewraca się w grobie, Fazil Say – jeden z najsłynniejszych tureckich pianistów nie wierzy własnym uszom.
I chyba tylko zmarłym żołnierzom jest wszystko jedno.

Utwór, który zastąpił Marsz Żałobny

Zakazani bohaterowie czyli absurdy stanu wyjątkowego

Ilekroć wydaje mi się, że w związku z obowiązującym w Turcji stanem wyjątkowym  i krucjatą prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana przeciwko prawdziwym i domniemanym organizatorom ubiegłorocznego puczu wojskowego nic mnie juz nie zdziwi, turecka prokuratura, policja albo – jak tym razem – linia lotnicza wymyśla coś, na co nie wpadli by najlepsi kabareciarze.

Była już (nadal z resztą obowiązująca) blokada Wikipedii spowodowana faktem, że w jednym z haseł znalazły się sugestie, jakoby Turcja wspierała terrorystów z ISIL kupując od nich ropę. Były aresztowania za posiadanie banknotów jednodolarowych których podobno używali puczyści do tajnego porozumiewania się między sobą. Było nawet aresztowanie głównego aktora i jednocześnie producenta słynnego tasiemca „Kurtlar Vadisi”, który zastrzegł (co z tego, że kilka miesięcy przed puczem) prawa do tytułu Kurtlar Vadisi Darbe (czyli Dolina Wilków – Pucz).
Do aresztu trafili też śmiałkowie, którzy odważyli się założyć koszulki z angielskim napisem Hero – bohater, tydzień po tym, jak zrobił to w dniu rozprawy jeden z oskarżonych o terroryzm. Na nic się zdały tłumaczenia, że nie są wywrotowcami a koszulki kupili na bazarze.

Władze Turkish Airlines postanowiły działać, nim ktokolwiek postawi im zarzuty. Właśnie zaprzestano produkcji gadżetów: koszulek, bucików, skarpetek i innych drobiazgów, które od 2014 roku dostawali najmłodsi podróżni. Gazetka dla dzieci też nie będzie już dostępna na pokładach samolotów państwowego przewoźnika. Złowieszczy jej tytuł brzmiał „Hero”. Takie też logo widniało na wycofanych gadżetach.

Rzecznik prasowy firmy zarzeka się, że zabawek i ubranek nie dotknęły „popuczowe” czystki, bo decyzja o ich wycofaniu zapadła parę miesięcy temu, ale nikt mu nie wierzy. Zwłaszcza po tym, jak pracę stracił naczelnik więzienia, który dopuścił do tego, by człowiek oskarżony o zdradę stanu jawnie zakpił z tureckiego wymiaru sprawiedliwości zakładając koszulkę z napisem „Bohater”.

Czy można się dziwić, że ludzie się boją, i wolą dmuchać na zimne niż iść do więzienia na długie lata za to, że jutro wrogim publicznym może być miś z bajki naszyty na dziecięcym kaftaniku?

Chciałabym umieć się z tego wszystkiego śmiać, ale przychodzi mi to z coraz większym trudem. Pogodnym z natury Turkom też.