Po dwóch latach zakończył się w Turcji stan wyjątkowy, wprowadzony po nieudanym puczu wojskowym. Zagrożenie minęło dużo wcześniej, ale prezydentowi było na rękę rządzenie dekretami. Teraz gdy osiągnął swój cel i będzie stanowił prawo w kraju, stan wyjątkowy przestał już być potrzebny.
Choć trwają wakacje, tureccy parlamentarzyści nie mają urlopów. Równo miesiąc temu odbyły się wybory prezydenckie i parlamentarne, w wyniku których Recep Tayyip Erdogan zgarnął całą władzę, a jego partia – prawie całą (razem z koalicjantem ma większość w parlamencie). Erdogan powołał właśnie rząd, na którego czele stanie, zamiast premiera, on sam. Jedną z jego pierwszych decyzji stało się – obiecywane podczas kampanii wyborczej – zniesienie stanu wyjątkowego. Zastąpiło go, zdaniem opozycji tak samo opresyjne, nowe prawo antyterrorystyczne uchwalone przez AKP.
Stan wyjątkowy w liczbach przedstawia się, jeśli można to tak ująć, imponująco. Zwolniono ponad 150 tysięcy urzędników państwowych, nauczycieli i wykładowców akademickich, zaś drugie tyle zawieszono. Zamknięto 3 tysiące szkół, uniwersytetów i akademików, prawie 189 gazet i stacji telewizyjnych. Aresztowano prawie 80 tysięcy osób (to rekord, po poprzednich puczach liczba ta wynosiła około 60 tysięcy) w tym ponad 300 dziennikarzy. Pracę straciło kilka tysięcy prawników, lekarzy, sędziów. W sądach toczy się ponad 100 tysięcy spraw przeciwko osobom oskarżonym o współudział w puczu albo wspieranie FETÖ -uważanej za terrorystyczną organizacji rezydującego w USA duchownego Fethullaha Gulena. To jego turecki rząd oskarża o bycie mózgiem nieudanego przewrotu i bezskutecznie stara się o jego ekstradycję.
Kłopotów ze stanem wyjątkowym przez cały czas jego trwania było kilka. Nikt nie wiedział co jest, a co nie jest wspieraniem terroryzmu. Pewnien mieszkaniec Aydin doniósł nawet na samego siebie. W liście do prokuratury napisał, że od 30 lat ogląda „gulenowską” telewizję. Został skazany na 7 lat więzienia. Dziesiątki ludzi zamknięto za to, że pracowali w szkołach prowadzonych przez organizację Gulena, nawet jeśli tylko tam sprzątali. Innych, bo używali komunikatora ByLock, za pomocą którego mieli się rzekomo porozumiewać organizatorzy puczu. Dwa lata temu, gdy kraj obiegła informacja, jakoby ludzie związani z ruchem Gulena „rozpoznawali się” za pomocą jednodolarówek o określonych numerach serii, Turcy w popłochu zaczęli palić banknoty. Do aresztów trafiali starzy i młodzi, ci z wykształceniem i bez. Za kratami wciąż pozostają setki matek z dziećmi, na niektóre – o czym pisałam przed rokiem – policja czekała przed drzwiami porodówek.
Określenie „gulenista” stało się wytrychem, pozwalającym pozbyć się każdej niewygodnej osoby. Przykładem niech będą rozwodzące się małżeństwa (gazety donosiły o co najmniej kilku takich przypadkach) które – w ramach zemsty – oskarżały się o współpracę z duchownym lub jego wspieranie.
Paradoks polegał na tym, że – choć AKP i Erdogan nie lubią się do tego przyznawać – władza, która w ciągu dwóch lat przeprowadziła w kraju nieprawdopodobne czystki, sama przez lata współpracowała z ruchem duchownego. AKP, po pierwszych wygranych w 2002 roku wyborach parlamentarnych, nie miała odpowiedniego zaplecza, rozdawała więc stanowiska właśnie ludziom związanym z duchownym, oni bowiem byli świetnie wykształceni. Jeśli guleniści naprawdę stworzyli państwo w państwie, opanowując najważniejsze instytucje w kraju (armia, sądownictwo), stało się to za przyzwoleniem AKP. Erdogan nawet za to przeprosił
Cóż jednak z tego.
Stan wyjątkowy zniesiono, ale to żaden powód do radości. Nie wróci to życia nauczycielowi – ostatecznie oczyszczonemu z zarzutów – który zmarł w celi, ani lekarzowi, który po usunięciu ze stanowiska, skoczył z dziesiątego piętra izmirskiego szpitala. Nie przywróci to też godności torturowanym wojskowym, policjantom czy nauczycielom, od których – jak donoszą międzynarodowe organizacje praw człowieka – przemocą wymuszano zeznania. Stan wyjątkowy – zwany w Turcji nadzwyczajnym – zniesiono, ale Turcja nigdy już nie będzie „zwyczajna”.