Turecka operacja w syryjskim Afrin trwa już od miesiąca. Równocześnie ze starciami tureckich żołnierzy z kurdyjską milicją YPG, trwa walka w mediach i Internecie.
Punktów jest piętnaście i wszystkie są bardzo jasne. O tureckich żołnierzach biorących udział w operacji „Gałąź oliwna” można pisać tylko dobrze. Na przykład, że narażają życie by bronić granic ojczyzny przed terrorystami. Zbrojnych działań tureckiej armii, które Syria uważa za wrogie, nie wolno krytykować. „Wypadki” przy pracy (na przykład śmierć cywilów) – pomijać. Takie wytyczne premier Binali Yildirim miał przekazać tureckim dziennikarzom na specjalnym spotkaniu.
– Nie mamy możliwości pokazywać prawdy – mówi Hamza Gul, dziennikarz jednej z nielicznych już opozycyjnej telewizji.
I rzeczywiście. Podczas gdy z zagranicznych agencji można się dowiedzieć, że w trakcie walk zginęli cywile a zabytkowe dzielnice Afrin zostały zniszczone, w turecki gazety i telewizje nawet się o tym nie zająknęły. Przekaz jest jasny: my jesteśmy dobrzy i to co robimy jest dobre. Oni są źli. Turcy, którzy – jak Amerykanie – wychowywani są w wielkim szacunku dla własnej armii i swoich żołnierzy, wieżą w to, co widzą i nie zadają zbędnych pytań. Rząd wystarczająco długo używał już YPG jako straszaka i wystarczająco skutecznie na powrót rozniecił konflikt z PKK, by dziś ktokolwiek miałby być przeciw operacji w Syrii. Ci z resztą, którzy odważą się wychylić, jak w banku mają zarzuty o wspieranie terroryzmu. Nie warto więc ryzykować, operację – prócz zwykłych ludzi – poparła więc opozycja. Jednego nie da się ukryć: że giną tureccy żołnierze. Ale cóż, taki już ich los, cały kraj będzie ich czcić jako bohaterów, a tureckie dzieci na pamięć będą znały ich nazwiska.
Ale nie tylko Turcja wytacza propagandowe działa. W mediach społecznościowych, na stronach powiązanych z YPG i PKK, co dnia pojawiają się zdjęcia rzekomych ofiar tureckich działań. Pokrwawione dzieci, ostrzelane budynki, płaczące kobiety. Ostatnio lotem błyskawicy rozprzestrzenił się news, jakoby Turcy użyli w Afrin broni chemicznej. I choć z pewnością są dziś w Afrin przestraszone dzieci i bezradne kobiety okazuje się, że wiele z tych zdjęć zrobionych było kilka lat temu. Przedstawiają zupełnie inne ataki. Niektóre nie maja z Syrią nic wspólnego, bo zrobione zostały np. w Iraku.
Rząd Turecki nie pozostaje na to obojętny. Sztab ludzi musi co dzień śledzić media społecznościowe „wroga”. Ambasady zamieszczają na swoich stronach „oszukane” i prawdziwe zdjęcia ze stosownym komentarzem. Rodakom już nie muszą, ale zachodowi chcą pokazać zachodowi prawdę o kurdyjskiej propagandzie. Nie będzie łatwo, ale może się udać. Turcja ma do dyspozycji potężną machinę medialną, YPG – tylko (?) Internet.